I w taki oto sposób zatoczyliśmy koło. Choć ubiegłoroczne Święta Wielkanocne były zupełnie inne niż te. Tamte były trochę bardziej normalne – jeszcze w miarę normalne.
Wydawało się, że wszystko to minie jak brzydki sen, albo jakaś niespodziewana burza, która przyszła i odejdzie. Jednak tak się nie stało. Strachu i ofiar jest coraz więcej. Nawet czasami trudno pogodzić się z faktem, pokornie przyjmując, co niesie nam los. A to rodzi przygnębienie. Staramy się udawać, że nic się nie stało. Cieszymy się, że jesteśmy zdrowi, że żyjemy. Ale to, co widać wokół zmusza do zwrócenia uwagi na fakt, że dobro nie jest nam dane na stałe.
Wprawdzie nic nam złego nie jest (przynajmniej to piszącym) – żyjemy i to w zdrowiu. Ale wokół? Ból, żal, rozpacz…
Trudno o logiczne wytłumaczenie tej sytuacji. Mocno wierzącym jest chyba łatwiej, choć i oni boją się śmierci. A nie powinni (jak cała reszta, chyba też).
Skoro zdarzają się różne sytuacje niezależne od nas, to mamy też różne możliwości zmierzenia się z nimi.
Możemy je:
– polubić i wyciągnąć wnioski korzystne dla siebie,
– zaakceptować, jako coś, co nam się na drodze życia zdarzyło,
– przejść nad tym do porządku dziennego (młodzież by pewnie powiedziała „olej to”)
Co z pozytywnym wrażeniem z minionych Świąt pod rozwagę daje.
Stały czytelnik
S.B.
Osobiście od wielu lat każde święta w ich materialnej otoczce zakupowego szaleństwa staram się obchodzić szerokim łukiem.