sobota, 20 kwietnia, 2024

Oczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz. 14

Strona głównaFelietonOczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz. 14

Oczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz. 14

- Advertisement -

Czy słowa mają moc? – pytał sam siebie. No właśnie, czy mają jakkolwiek moc? Podobno w świecie żywych potrafią uszczęśliwiać i ranić, ożywiać i zabijać, kroić na kawałki, ranić jak nóż. Ale czy taką samą mocą mogą się wykazać na granicy światów lub też po drugiej stronie rzeczywistości. Czy człowiek ze swoją ułomną, bezsilną czasem mową jest w stanie uczynić cokolwiek by odwrócić bieg wydarzeń, czy jest w stanie wpłynąć na to co się dzieje, co stać się może, co stać się powinno?

Czy aby na pewno jesteśmy na tyle mocni by skonfigurować je tak aby przybrały formę jakichkolwiek bądź zaklęć, które zakrzywią nieubłagalną i monotonną linię bezsilności? A może nasza mowa to tylko nieskładny, niezrozumiały bełkot, który zdaje się być według naszych domorosłych przeczuć kluczem do zaklinania rzeczywistości, o której i tak nie mamy pojęcia? Czy możemy uczynić cokolwiek za pomocą artykułowanych fraz skoro w bezmiarze języków, narzeczy i gwar, nie potrafimy zrozumieć siebie nawzajem, nie potrafimy zrozumieć siebie używając tej samej mowy, tych samych ponadczasowych i uniwersalnych gestów. Jakże mielibyśmy więc skutecznie przenikać naszym językiem w świat niewyrażalny, nieuchwytny, zupełnie jakby pochodzący z pogranicza jawy i snu, gdzie tuż na progu przebudzenia coś, co chwilę później okazuje się zwykłym, niemożliwym zazwyczaj do powtórzenia bełkotem przez krótkie drgnienie chwili wydaje się być niemal objawioną, ostateczną prawdą, wyjaśniającą największe tajemnice wszechrzeczy. A potem to głębokie rozczarowanie, kiedy budzimy się przekonani o tym, że oto posiedliśmy nieskończoną wiedzę, która w jednej krótkiej chwili rozpływa się, rozmywa, niknie, pozostawiając pustkę, łyżkę dziegciu, garść goryczy. I tyle, nic więcej.

foto: Wikipedia

Tak jak sugerowała Maria odbywał swoje stłumione i ciche wyprawy po różnych częściach domu, z kiczowatym plastikowym flakonikiem w ręku i kilkoma formułkami w zanadrzu, które od wieków wyklepują wszyscy ci, którzy w nadziei zgiętych kolan oczekują, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odmiany, przemiany, królika wyskakującego z czarnego kapelusza, któremu na imię cud. Wpatrzeni w „Silentium Universi”, zimną i głuchą, pustą i ciemną przestrzeń wyczekują, że tam, w tej przygnębiającej rzeczonej pustce i mroku czai się jakiś ponadczasowy lek na całe zło tego świata nie wiedząc, że to czego szukają, to przed czym czasem drżą i przed czym niejednokrotnie uciekają jest tuż obok, utkwione niemal równolegle do nas samych, zupełnie jakby to coś można by było poklepać po ramieniu, oswoić, przytrzymać i odczytać. Przez kilka następnych dni, kiedy przemierzał wiec owe zakamarki, za każdym razem pod nieobecność Marii, która co rano wychodziła z domu nie działo się nic. No może poza lekkim mrowieniem na karku i ledwie uchwytną gęsią skórka na ramionach gdy wchodził w przygnebiający niski pułap piwnicy z początku, kończąc natomiast na trącącym lekko stęchlizną strychu. Jeżeli boimy się jakichkolwiek części naszego domu, to są to zazwyczaj piwnica i strych. Dlaczego? Czy to właśnie tam czai się zawsze coś złego? Bo jeśli tak, to czemu nie w sypialni, czemu nie w ogrodzie, kuchni czy łazience? Przynajmniej w obiegowej opinii o tym, gdzie strach winien wykluwać się najszybciej i czuć najlepiej.

Być może to kwestia owego opuszczenia, nieustannego półmroku, kurzu, walających się niemal wszędzie sprzętów i gratów, zakurzonych maskotek i lalek spozierających na nas z wyrzutem, pędów starych pajęczyn, być może to przydomowe jądro ciemności i samotności, będące wykwitem naszej wyobraźni. Jednak siódmego dnia było inaczej. Bezwiednie obszedł niemal rytualnie miejsca tak jak to robił od kilku dni według wskazówek Marii, która co dzień, o świcie, wstając znużona do pracy napominała go, że dzisiaj także musi to zrobić, że musi bo coś, coś jest nadal nie tak. Bo to coś, a może ten ktoś, kto tkwił przez jakiś czas w kuchni w owym trudnym do zdefiniowania zawieszeniu z pomarańczowym, budzącym trwogę spojrzeniu umknął na zewnątrz, że krąży wokół obejścia, że bardzo chciałby wejść do środka, że zjawia się tylko czasami, kiedy jakieś drobne, nie zdefiniowane jeszcze przez świat fizyki cząstki schodzą się i kumulują w jakąś całość, niematerialną masę pozbawioną materii lub czegoś, co definiujemy w ten właśnie sposób.

Ale tylko czasami, jedynie w chwilach kiedy opuszcza go choćby na chwilę spazmatyczny paraliż strachu. Maria prawie codziennie mówiła mu by, wychodząc na zewnątrz, nie zostawiał drzwi otwartych na oścież, że to właśnie wtedy najłatwiej jest „mu” wejść z powrotem do środka, pomimo faktu, że ani nie potrzebuje drzwi, ani zaproszenia, że schodząc się w ową pseudo syntetyczną całość przenika do miejsc, które sobie obiera za cel jakimiś trudnymi do określenie korytarzami; niemożliwymi do zmierzenia, namierzenia i zlokalizowania. Gdy jednak tylko pojawia się taka możliwość korzysta z otwartych drzwi, pozostając bardziej ludzkim w swoich ziemskich, śmiesznych w kontekście nawykach niż mogłoby się nam wydawać. Jednak „on”, ten ktoś lub coś, o którym jeszcze wówczas Joseph nie wiedział nic, prócz tego co sam zobaczył we snie i o czym mówiła mu Maria pojawiał się coraz rzadziej. Maria wiedziała o tym, mówiła o tym, powtarzała wszakże by dalej robił swoje, że to jeszcze nie jest koniec, że nadal coś jest nie tak, a ów nieproszony gość nie uszedł sobie ot tak, posłuszny wobec kilkunastu kropel wody i szmeru słów. On uciekł, uciekł ze strachu przed czymś, co przyszło razem z nim, niemal tuż za nim. Tylko czym? Nie wiedział Joseph, nie wiedziała Maria. Jedynie czuła i ubierając w niezgrabne słowa mówiło, że to coś jest złe. Złe i silne. Po prostu. I że koniecznie musi się tego pozbyć. Owego siódmego ranka poszedł więc stromymi schodami na górę, do owej mrocznej graciarni dźwigającej przysadzisty dach, stanął naprzeciw niewielkiego okienka przekonany o finiszu swojej dzisiejszej wędrówki i wyciągnąwszy korek z wypełnionego do połowy flakonika zaczął nakrapiać tkwiącą w półmroku przestrzeń.

I zaraz potem zaczął cedzić słowa kreśląc trochę niedbale znak krzyża w powietrzu gdy nagle w głuszy parteru rozległ się łoskot, jakiś dziwny łomot i rwetes, zupełnie jakby na zewnątrz ktoś pneumatycznym młotem zaczął kłuć brukową kostkę. Joseph podszedł zdziwiony do okienka, próbując ogarnąć trochę zewnętrznej przestrzeni. Potem wyjrzał przez trzy kolejne. Wokół domu nie było nic, ani nikogo. W oddali kilkudziesięciu metrów majaczyły rzadkie domostwa sąsiadów. Pomimo łoskotu, ogłuszony nieco, jeszcze raz zaczął cedzić słowa i kreśląc znak chlusnął trzymaną w lewej dłoni wodą, z trudem lekceważąc irytujący hałas. Łoskot nasilił się. I wówczas to dotarło do niego, że ów przytłaczający odgłos nie pochodzi z zewnątrz, że to nie żaden sąsiad wziął się do jakiejkolwiek bądź ciężkiej roboty za pomocą nie mniej ciężkiego sprzętu. Odgłos pochodził z wewnątrz, z domu, z dołu. Oszołomiony zbiegł na dół zobaczyć co się takiego dzieje, wiedziony hałasem otworzył drzwi od kuchni i zobaczył… lodówkę. Niewielką, niską, utkwioną w kącie. Nie byłoby zresztą nic dziwnego w fakcie, że w kuchni stoi takowa właśnie, gdyby nie fakt, że to ona wydawała z siebie ów nieznośny hałas drżąc i podskakując energicznie na wysokość centymetra, może dwóch, unosząc dosłownie co pół sekundy albo to jedną parę okrągłych nóżek albo drugą.

Joseph stał jak wryty. Przez chwilę czuł się jak w cyrku lub jak ofiara ukrytej kamery. Podszedł do niej, a ta warczała i drżała, wydając huk uderzających o drewnianą podłogę nóżek. Przytrzymał ją lekko, potem przycisnął bardziej. Z początku jakby zaczęła szarpać się mocniej lecz zaraz potem ucichła. Zastygła jak głaz. Joseph otworzył drzwiczki. Wewnątrz było pusto. Nie mogło być zresztą inaczej. To była mała, zapasowa, wciśnięta w kąt lodóweczka. Patrząc przez chwilę pomyślał o zwarciu, które doprowadziło do niepohamowanego wybuchu emocjo domowego sprzętu. Przecież takie rzeczy się zdarzają. Przeciążenia instalacji i temu podobne. Ujął więc w dłonie jej korpus i energicznie obrócił ją tyłem do niego by upewnić się, że z tyłu nic się nie pali, nie żarzy i nie tli. I właśnie wtedy, biorąc do ręki długo kabel uświadomił sobie, że ta nie jest podłączona do prądu. (C.D.N.)
Jarosław Sawiak

Jarosław Sawiak
- Advertisment -

Sądowa epopeja Sebastian Kusia. Wyrok coraz bliżej. Może zapaść 24. kwietnia

Przed Sądem Rejonowym w Chrzanowie od prawie 5 lat trwa proces Sebastiana Kusia, podejrzanego o przyjmowanie łapówek, kiedy to pracował na stanowisku naczelnika biura...

Piątkowe pikniki cieszyły się sporym zainteresowaniem

Pomimo chłodu, aż dwa pikniki odbyły się w tym samym czasie w Jaworznie. Jeden zorganizowany jako „Dzień ziemi” pod płaszczką, drugi piknik na Osiedlu...

Fabryka hejtu na finale kampanii. Przekroczono granice kultury

Kampania wyborcza w Jaworznie weszła w decydującą fazę. Kandydaci na urząd prezydenta dwoją się i troją, żeby przekonać do siebie niezdecydowanych wyborców. Ich działania...