niedziela, 28 kwietnia, 2024

Oczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz.12

Strona głównaFelietonOczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz.12

Oczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz.12

- Advertisement -

To chyba był strych. Raczej tak. Może jakiś loft. Ciemnoszary, zagracony jakimiś sprzętami, pudłami, z obskurnymi filarami podtrzymującymi nisko osadzony sufit niczym obskurną, odpychającą płachtę. Przestrzeń tonąca w półmroku, pozbawiona okien. Trochę nijaka. Przygnebiająca, na swój sposób jałowa.

W zasadzie nie wiedział co tam robił, skąd się wziął, jak to zwykle zresztą bywa we snach, w których najczystszej nawet postaci absurd zdaje się być wysublimowaną normą. Nagle gdzieś w głębi, za urywaną powłoką filarów zaczęła majaczyć jakaś postać. Z początku zdawała się być niewielka, jakby skurczona sama w sobie, osadzona gdzieś w niedosięgalnej głębi. Potem zaczęła się przybliżać, dość energicznie, skokowo, pozbawiona płynności. W przytłaczającej ciszy, zaciskającej się jak obręcz wokół skroni dało się jednak słyszeć jakiś głos.

Szum nie dobiegający jednak z zewnątrz ale z wewnątrz, jakiś słyszalny i niesłyszalny jednocześnie odgłos, który jak dentystyczne wiertło konsekwentnie rzęził, pozostawiając po sobie smród palonej kości. To był głos wołającego o pomoc. – Pomóż mi, proszę, pomóż mi- w prośbie tej była rozpacz zmieszana z jakąś trudną do sprecyzowania natarczywością, niemal bezczelnością. Głos wcinał się coraz bardziej i bardziej. Postać zbliżała się gwałtownie by w końcu stanąć przed nim. Wydawała się być człowiekiem, jak najbardziej, będąc nim i nie będąc jednocześnie.

foto: Wikipedia

Miała kolor rozrzedzonego nieco cumulusa, a może raczej mgły. Wyraźnie zarysowana głowa i tułów mocno kontrastowały z rozpływającą się i niknącą ostatecznie dolną częścią ciała, sprawiającą wrażenie dziecięcego balonika, który anemicznie unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. No i wreszcie oczy, z daleka niewidzialne, z bliska już tak; finalnie najbardziej bodaj wyraźne, nieco skośne, zawzięte, nieustępliwe, bezpardonowo odcinające się od mlecznej sylwety swoim pomarańczowym zabarwieniem, przypominającym nieco niefortunną i raczej nieudaną wersję maski Zorro. Było w tym coś absurdalnego, dziwnego ale z całą pewnością nie zabawnego. Trwoga jaką wówczas poczuł, lodowaty strach, irracjonalne przerażenie trudne do opisania, wszystko to kontrastowało z faktem, że istota budząca w nim taką grozę prosiła go o pomoc. – Dobrze, dobrze, pomogę ci, tylko już idź, daj mi spokój, obiecuję- wycedził i zaraz potem mocno, najmocniej jak tylko mógł zacisnął powieki by już nie musieć spoglądać w te pomarańczowe, przerażające oczy. Jednak nawet wówczas owo świdrujące spojrzenie zdawało się wżerać w jego powieki, które zacisnął jeszcze raz, jeszcze mocniej, aż do granicy bólu. I wtedy otworzył swe oczy, które zaczęły szczypać od słonego potu. Nie było przed nim nikogo, niczego, tylko absolutna, nieprzenikniona ciemność nocy i ciszy, rozcinanej delikatnie cichym oddechem Marii, która leżała obok.

Z tej nieprzeniknionej z pozoru ciszy wyłaniać się zaczęły kolejne dźwięki; ledwie uchwytne tykanie zegara, który wisiał nad drzwiami, specyficzny, również tykający odgłos stygnących kaloryferów i lekki szum styczniowego marcowego wiatru, który budził się po nocnej drzemce. Było ciemno, tak bardzo ciemno, tak jak w otchłaniach kopalnianych podziemi, w których tak rozkoszował się zanurzać i tkwić w przeświadczeniu rzekomego niebytu. Ale i tutaj powoli rodziły się kształty, wyłaniające się z mroku; ledwie widoczna ornamentyka firany, zarys okna, mebli, świt jasnych tapet, obrys drzwi. Spojrzał w ich kierunku wylewając półmiski potu na prawy policzek. Był zaciśnięty sam w sobie, skurczony, jakby zmniejszony o połowę. Przerażenie dusiło go jak sznur owinięty wokół szyi. Spoglądał na matowa szybę utkwioną we framudze drzwi spodziewając się tam zobaczyć to, co widział jeszcze przed chwilą, był niemal pewny, że to coś lub ten ktoś jest właśnie tam. Jednak powyżej delikatnego wzgórza smukłej talii śpiącej na boku Marii nie dostrzegł niczego oprócz pustki. Oszołomiony zaczął studiować sekunda po sekundzie to, co zobaczył we śnie, krok po kroku, sunącą w jego kierunku przerażoną i przerażającą postać. Czuł jak pot przykleja go do pościeli, czuł jak grzęźnie w emanacji własnego strachu. A potem usnął. Nagle. Ot tak. Nie miał pojęcia na jak długo. Kiedy obudził się ponownie zaczęło szarzeć. To właśnie wówczas Maria poruszyła się, pociągła delikatnie nosem, jak miała w zwyczaju to robić zawsze gdy się budziła. Wstała po cichu, otworzyła drzwi wychodząc w ciemny przedpokój. Nagle stanęła jak wryta. Obróciła się do niego i rzekła: – Ktoś jest w kuchni. – Co? – zapytał przez półsen. – Ktoś jest w kuchni, stoi pośrodku. – Joseph wstał pobudzony. Przeszedł obok niej, podszedł do kuchennych drzwi i wyciągnął rękę w kierunku klamki, szukając jednocześnie czegokolwiek, co mógłby pochwycić jako potencjalną broń przeciw nieznanemu intruzowi. Zawahał się przez chwilę. Postąpił jednak do przodu i otworzywszy drzwi wszedł do szarej przestrzeni. Zupełnie pustej i chłodnej. Namacał po lewej stronie włącznik światła, czekając przez ułamek sekundy i niemal natychmiast sięgnął wolną ręką po cienki pogrzebacz leżący w metalowym pojemniku. Gdy nacisnął włącznik jasny blask rozlał się białą poświatą.

W pomieszczeniu było pusto. Meble, stary węglowy piec, stół, krzesła, bucząca lekko lodówka. Nic poza tym. A jednak coś. Maria stała za nim skulona sama w sobie. Obrócił się do niej, a potem ponownie spojrzał przed siebie. Odłożył na miejsce swoja prowizoryczną broń. Nic nie widział. Pomieszczenie było puste. Ale właśnie w tej chwili to poczuł. Po raz pierwszy. Dziwne mrowienie na całym ciele, nieprawdopodobny i nieznany dotąd dreszcz i coś jakby zaciskająca się na jego ciele masa nieznanego ciśnienia, które chciało go zgnieść, ścisnąć, zadusić. To coś powodowało łzawienie, uczucie zimna przejmującego od środka, a nie od zewnątrz. – Ktoś tutaj jest- wyszeptała Maria. – Zrób z tym coś!- dodała. – Ja? A niby co? Nie odpowiedziała. On nie zaprzeczał. Nie ironizował. Poszła do toalety, do której wejście znajdowało się na drugim końcu kuchni. Kiedy wrócili do łóżka usnęli niemal natychmiast, bez słowa, trawiąc powoli to, co ich obudziło. Dopiero przy śniadaniu, gdy zajadali grzanki z jajecznicą w oparach gorącej kawy Maria zaczęła mówić o tym co zobaczyła i poczuła. Jak sama stwierdziła obudziło ją jakieś dziwne ale wyraźne tknięcie, zupełnie jakby ktoś dotknął ją opuszkiem wskazującego palca. A potem, gdy wstała i stanęła przed drzwiami wiedziała, że po ich drugiej stronie ktoś stoi. No właśnie, stoi? Nie, to nie było precyzyjne określenie. Ten ktoś, w kolorze mgły unosił się lekko nad podłogą, zupełnie jakby wisiał. Wyraźny, choć ulotny jak chmura, z pozoru lekki, a jednocześnie masywny, cały, a jednocześnie rozpadający się co chwilę na jakieś mikroskopijne cząstki, pseudo atomy, które rozchodziły się na wszystkie strony, a potem znowu scalały w to coś. No właśnie, co?

Na koniec wspomniała o jego oczach. Przenikliwych, lekko skośnych, przerażonych i złośliwych jednocześnie, wyraźnych i na swój sposób bezbronnych. Ale przede wszystkim wyraźnie podkrążonych pomarańczową obwódką. Gdy to usłyszał ponownie coś ścisnęło go jak imadło. Nie odpowiedział, w tamtej chwili nie wykrztusił z siebie nic. Bo cóż mógłby jej odpowiedzieć innego jak to, że w swoim snie widział dokładnie to samo co ona na jawie, jeżeli w ogóle można to było nazwać jawą. To trochę tak jakby lunatyka spacerującego po nocach uznać za tego, który już nie śpi. Jedyną rzeczą, której w tej chwili był pewien to fakt, że Maria mówiła prawdę. Po raz pierwszy był tego absolutnie pewien. Bo tej właśnie nocy widzieli niemal dokładnie to samo. Niemal w tym samym czasie. I oboje przerażeni byli tak samo, nie mając pojęcia co mają z tym zrobić. – Zrób coś z tym- powtórzyła patrząc mu w oczy. – Dobrze- odpowiedział po cichu, nie mając tak naprawdę pojęcia co powinien uczynić by pozbyć się tego czegoś, by pomóc Marii i przy okazji sobie. Tym bardziej, że ten ktoś lub to coś, jakkolwiek by wydawało się to nie chciane i przerażające, przyszło tutaj po to by prosić o pomoc.
Jarosław Sawiak

Jarosław Sawiak
- Advertisment -

Z perspektywy: Miasto nasze nie skończy się w poniedziałek

Kiedy piszę ten tekst, trwa głosowanie w II turze wyborów na prezydenta naszego miasta. Ze względu na obowiązki zawodowe zmuszony jestem przesłać ten tekst...

Oczywista Nieoczywistość – Na Janie…

W dzisiejszym, coraz bardziej laicyzującym się świecie, niejednokrotnie odżegnujemy się od różnego rodzaju kontekstów czy nawiązań religijnych. Są jednak takie miejsca, które bardzo mocno...

Słowo na niedzielę: Inspirująca samotność

Mam tu na myśli samotność zarówno tych, którzy się szczerze nawrócili, jak i tych, którzy poważnie traktując swoją wiarę, nie znajdują zrozumienia prawie u...