Kilka dni temu, idąc ulicą Tetmajera, na jaworznickim osiedlu Bory, ukazał mi się ten oto dość osobliwy widok. W zasadzie to na początku dało się słyszeć ów charakterystyczny stukot końskich kopyt, a dopiero potem za plecami pojawił się ów obrazek. Był nim woźnica, który siedział na wozie, na którym majaczyła co najwyżej tona mokrego węgla, a wszystko to ciągnięte prze zasapanego konia.
Takich widoków jest już coraz mniej. Szczerze mówiąc w ostatnich kilkunastu latach na terenie Jaworzna nie pojawił się tego typu obrazek w ogóle. Przynajmniej jak dla mnie. Co do zwierzyny to normą są dzisiaj raczej dziki, natomiast konie zobaczyć można chyba jedynie w lokalnych stadninach. Same konie nie są więc czymś nadzwyczajnym, natomiast widok takowego „taboru” wraz z zaprzęgniętym zwierzęciem to już zupełnie inna sprawa. Widok ten wydawał się pochodzić z dalekiego, wczesnego dzieciństwa. Przywiódł odrobinę skojarzeń i wspomnień. Pamiętam, że w moim rodzinnym Długoszynie gospodarzy z końskimi zaprzęgami było co najmniej kilku. Z tamtego okresu pamiętam, że zwierzyna takowa służyła tylko i wyłącznie celom „pociągowym”. Czy to w celu przywiezienia węgla, czy to w okresie żniw czy jesiennych wykopków. Konie wydawały mi się wówczas zwierzyną przeznaczoną tylko i wyłącznie tym celom właśnie. Były one zresztą niczym innym jak ociężałymi zazwyczaj szkapami lub klaczami, eksploatowanymi dość mocno ale nie systematycznie, przez co wydawały się ociężałe, a nawet lekko utyte. Pamiętam swoje wielkie zdziwienie jak któregoś dnia jeden z lokalnych gospodarzy jechał na szkapie wierzchem. Był to Pan Bogdan Zaborowski. Sam koń wydawał się jakby zdecydowanie za duży do roli wierzchowca. Co prawda ciężko pracował w sezonie ale wówczas wydawał się jakiś ospały, leniwy, zbyt „okazały”- chciałoby się powiedzieć. Gospodarzy, którzy mieli w swym obejściu takie właśnie szkapy było jak już wspomniałem przynajmniej kilku, nie wspomniawszy o tych, którzy hodowali krowy, owce, kozy czy świnie. Ja jednak najbardziej zapamiętałem Pana Zenona Kubika.

Nie był on rodowitym długoszynianinem, wrodził się bowiem w lokalną familię Musiałów. Zawiadywał gospodarstwem, prowadził stary młyn nad Kozim Brodem, był właścicielem koni. Tak, koni, a także łąk, pól i niewielkiego lasu. W tamtym okresie dość regularnie przywoził węgiel lwiej części autochtonów. Przywoził węgiel i nam, na ulicę Srebrnik. Oczami pamięci widzę potężne śnieżne zaspy, usypane w wielkie kopy, pośrodku których mieściły się odpowiednio szerokie „tunele śnieżne”, w ramach których można by wjechać tam, gdzie zsypać miano węgiel właśnie i sprawnie wyjechać z powrotem. Pan Kubik wydawał się być poczciwym człowiekiem. Wielokrotnie podwoził mnie swoją furmanką, czasami zaledwie parę kroków. Bardzo lubiłem te krótkie bądź dalsze podwózki. Pamiętam jego gospodarstwo, błotnista drogę prowadzącą do jego domu, gęsi, które pewnego razu pogoniły mnie niczym krwiożercze, syczące bestie (od tego czasu miałem swego rodzaju gęsią fobię), pamiętam duży staw obok zabudowy, którego powierzchnia pokryta była zielonym szlamem. No i oczywiście stary młyn, który wydawał się być wówczas niedostępną, mroczną przestrzenią.

W tym właśnie młynie Pan Zenon przez lata mielił zboża, nawet wówczas, kiedy młyn nakazano już zamknąć. Rozbił to jednak tylko dla tych, których znał. A wokół wszystkiego, wokół młyna i zabudowy gospodarskiej, roznosił się wszechogarniający fetor końskiego łajna. Sam zaś Kozi Bród był już natomiast nie mniej śmierdzącym, czarnym ściekiem. Zapamiętałem to wszystko, ponieważ bywałem tam dość często. Chadzałem tam bowiem z moim wujkiem Edmundem Zielińskim, który znał się dość dobrze z Panem Kubikiem. Wujek w tej okolicy kolegów miał zresztą wielu.
