Oczywista Nieoczywistość – Do stoku

0

Co prawda to nie pełnia sezonu ogórkowego ale przyszło mi właśnie na myśl miejsce, które z okresem takowym związane było dla mnie nieodłącznie od samego dzieciństwa. Zakątek ten dziś wydaje się raczej zapomnianą przestrzenią – wszak kiedyś tętnił życiem. Co to za  miejsce? A mianowicie tzw. stok.

Słowo „stok” oznacza generalnie zbocze takiego czy innego wzniesienia, rozlegające się od podnóża aż po punkt kulminacyjny. Zazwyczaj kojarzy się ono ze stokiem narciarskim, wszak zawężanie owego pojęcia do takowego właśnie nie jest prawidłowe bo i być nie może. Jest bowiem sformułowaniem obejmującym szerszy kontekst. W tym wszakże, konkretnym przypadku, chodzi o tzw. „stok” na Długoszynie. Każdy kto udawał się tam niegdyś mawiał, że „idzie do stoku”. Po prostu. I wszyscy wiedzieli o co chodzi. Co do zasady było to miejsce, które wyczerpywało poniekąd definicję stoku jako takiego. Było to bowiem zbocze rozciągające się od brzegów Koziego Brodu na północy, w kierunku południowym, pnąc się zdecydowanie ku górze, w kierunku ulicy Nadbrzeżnej, gdzie dziś znajduje się piekarnia Pana Stanisława Bigaja. Jest to więc w rzeczy samej niewielki stok jak najbardziej i to wątpliwości nie budzi. Samo jednak sformułowanie oznaczało nie tyleż owo zbocze, co jeszcze bardziej skonkretyzowane miejsce, a mianowicie niewielkie źródło. Ocembrowane było ono betonowymi okręgami, z których jeden wystawał ponad powierzchnię ziemi, z niego natomiast wystawała niewielka rurka, przypominająca swego rodzaju osobliwy kranik, z  którego nieustannie płynęła woda. Była to nieduża strużka, która wylewając się tworzyła niewielki ciek, spływający powoli w kierunku Koziego Brodu, sunącego w głębokim korycie.

Okolice tzw. Stoku w latach 60-tych XX wieku (ze zbiorów prywatnych)

W „sezonie ogórkowym” było to miejsce niezwykle popularne. Wśród mieszkańców okolicy dominował bowiem pogląd, że woda ta jest bardzo dobrej, źródlanej niemal jakości, a do zapraw, czyli np. kiszenia bądź konserwowania ogórków czy papryk bądź innych przysmaków nadaje się idealnie. Tak więc jako dziecko, zarówno ja, jak i mój brat, niejednokrotnie też dziadek Tadek, na polecenie mamy i babci, chodziliśmy „do stoku” po wodę. Napełnialiśmy nią bańki, po czym ku górze, a  potem ulicą Nadbrzeżną, Długosza i Srebrnik zmierzaliśmy do domu. Bańki były dość duże, przynajmniej dla nas, dzieci, przez co wydawały się ciężkie. My nieśliśmy po jednej, dziadek po dwie. Niepojętym było wówczas dla mnie to, że trzeba iść taki kawał drogi po wodę kiedy ta w kranie jest także. Jednak amatorów tejże wody w Długoszynie było naprawdę wielu. Wspomniane zresztą bańki były w tamtym okresie niezwykle popularnymi naczyniami. Zwane były w niektórych regionach Polski kankami, z założenia służyły do transportu mleka ale wielu nosiło w nich wodę właśnie oraz zbierało do niej jeżyny, maliny, agrest czy ostrężyny lub wisnie. Nie było bodaj domu, w  którym naczynia takiego by nie uświadczyć.

Kanka, czyli po prostu bańka (wikipedia)

To co pamiętam z tamtego okresu to fakt, że droga powrotna z wypełnionymi po brzegi bańkami wydawała się niezwykle długa i nużąca, szczególnie w lipcowe i sierpniowe dni właśnie, kiedy to w spiekocie dnia trzeba się było wlec niczym „na tarczy”. O ile podróż do stoku wydawała się niemal frajdą, to powrót do przyjemnych nie należał. Tym bardziej, że był to okres, w którym pomimo dokuczliwego pragnienia, wzmaganego przez upał, nie do pomyślenia było to by wobec niego napić się wody, owej źródlanej wody ze stoku. Picie wody wydawało się czymś irracjonalnym. Kompot? Tak! Herbata? Tak! Wszystko co posłodzone? Tak! Ale woda? Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobieństwem. Ale to chyba taki dziecięcy raczej sznyt.

Niewielkie źródełko obdarowywało mieszkańców okolicy przez całe lata. Poniżej stał stary, niedostępny już wówczas młyn. A za nim wartki jeszcze wówczas, choć jednocześnie zanieczyszczony Kozi Bród.

Stary młyn w bezpośrednim sasiedztwie tzw. „stoku” (ze zbiorów prywatnych)

Potem wody wypływającej z kraniku było jakby coraz mniej, a by napełnić całą bańkę płynem trzeba było sporo czekać. A potem nagle źródełko zaczęło wysychać. Tak po prostu, niemal z dnia na dzień. Niedługo potem pojawiła się mała tabliczka informująca o tym, że woda, która od tego momentu pojawiała się coraz rzadziej i równie skromnie, jest niezdatna do picia. Pomimo tego wielu jeszcze odwiedzało to miejsce zawsze wtedy gdy woda wylewała się z kraniku znowu. Ludzie przychodzili po wodę nadal, pili ją i stosowali w kuchni. Nikt się nie zatruł, nikomu nic się nie stało. Dopiero wówczas kiedy źródło wyschło definitywnie, owe pielgrzymki do źródeł „wody życia” skończyły się na dobre. Pozostał jedynie stok oraz betonowe ocembrowanie źródła, zarośnięte dziś dzikim zielskiem. Tylko tyle i aż tyle. A życie toczy się dalej, tak jak toczyła się strużka wody wyciekająca  z żelaznej, ściętej od góry rurki. I tak jak skończyła się woda i jej epizod, tak prędzej czy później skończy się także życie, w ramach którego przychodzi nam się wspinać bo zboczach „stoku codzienności”, a my wyschniemy jak owo źródło, po którym zostanie może jakaś i forma ale jej treść przepadnie bezpowrotnie.

Jarosław Sawiak

- REKLAMA -


Zewnętrzne linki