Oczywista Nieoczywistość – Marek

0

Czterdzieści dwa lata temu zima wyglądała zupełnie inaczej. Było mnóstwo śniegu, siarczysty mróz dawał się we znaki. Wtedy była to w zasadzie norma. Ale to właśnie wówczas doszło w naszej rodzinie do bodaj największej tragedii.

Dwudziestego dnia stycznia 1982 roku, w tragicznych okolicznościach zginął mój wujek, brat mojej mamy Marek Dziadek. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, urodził się bowiem 14 kwietnia 1957 roku. Był synem mojej babci, Marii Dziadek (dla wszystkich Pani Stasi) oraz dziadka, Tadeusza Dziadek. Był jednocześnie ich trzecim, najmłodszym dzieckiem. Najstarsza jest moja mama Lucyna, młodsza była Ś.P. Ela Budak, która zmarła w tamtym roku. Wujek odszedł jako pierwszy, będąc jednocześnie najmłodszym.

Zdjecie ślubne Marii i Tadeusza Dziadek, lata 40 XX wieku (ze zbiorów prywatnych)

Tak naprawdę wujka nie pamiętam zbyt dobrze. Niestety. Kiedy zmarł miałem ukończone trzy lata. Wspomnienia o nim to jedynie ulotne flesze, jakieś oderwane z kontekstu przebłyski, związane głównie z okolicznościami jego zgonu. Zmarł bowiem nagle, a jego śmierć była prawdziwym szokiem dla całej okolicy. Zginął w drodze do pracy. Zatrudniony był na kopalni piasku na Jęzorze. Jeździł do pracy pociągiem, który zatrzymywał się na wysokości Długoszyna i jechał w stronę Jęzora właśnie. I to właśnie tego wieczora, przebiegając przez tory w kierunku przystankowej budki, śpiesząc się jednocześnie na nadjeżdżający pociąg, najprawdopodobniej poślizgnął się i wpadł podeń. Poniósł śmierć na miejscu w wyniku odniesionych obrażeń.

Jako żywego pamiętam go jak przez mgłę. Zapamiętałem najbardziej jedno z popołudni, podobno było to te, po którym zginął. Bawił się z nami, z moim bratem i kuzynką Anetą. Wygłupiał się, podrzucając nas pod sam sufit. Był to dla nas ubaw po pachy. A potem pamiętam wieczór, było już ciemno. Ktoś do nas zapukał, czy zadzwonił do drzwi. Nie pamiętam dokładnie. My z mamą mieszkaliśmy na parterze dwurodzinnego domu. Babcia z dziadkiem i Markiem (który był jeszcze kawalerem) mieszkali na piętrze.

Marek (pierwszy chłopiec po prawej) ze swoją klasą i wychowawczynią, Panią Wiesławą Gaj (zbiory prywatne)

Wchodziło się do nich osobnym wejściem. Byliśmy wtedy z mamą sami, tata pracował za granicą. Czasy były niezwykle ciężkie. Przecież zaledwie kilka tygodni wcześniej wprowadzono w Polsce stan wojenny. Ten poranek też pamiętam – ale głównie dlatego – że nie było wówczas Teleranka. Kiedy mama otworzyła drzwi stała w nich nasza sąsiadka, Pani Maliszczakowa. Powiedziała mamie, że ktoś przyszedł do niej i powiedział, że Marek nie żyje, że podobno zginął na torach. Pamiętam jak mama i brat płakali. Ja nie rozumiałem tego co się dzieje. Śmierć była dla mnie pojęciem abstrakcyjnym. Pani Maliszczakowa powiedziała mamie, że trzeba o tym powiedzieć rodzicom Marka. Mama nie dała rady tego zrobić. Poszła więc sąsiadka. A potem…

Potem pamiętam tylko wycie babci. Na początku kiedy przyszła z dziadkiem, ubrani w grube kożuchy, w drodze na tory by zidentyfikować syna. Babcia ciągle powtarzała, że jak nie zobaczy to nie uwierzy. A potem znowu wycie, kiedy ledwie widoczna w ciemności zmierzała z dziadkiem od bramki do drzwi. Wtedy już, wracając, wiedzieli, że Marka już nie ma. Pamiętam jeszcze kamienną twarz dziadka, dosłownie kamienną i bladą.  Pamiętam skowyt babci, płacz mamy i brata. Wiem, że wysłano do taty telegram informujący o śmierci szwagra. Podobno na pogrzeb zdążył niemal na ostatnią chwilę. Potem zaś jedynie czarne plamy, w  obrębie których widzę spochmurniałą babcię, która bezczynnie siedziała całymi dniami. Pamiętam zimę, jakąś bardziej ponurą. A babcia, kobieta, która jako krawcowa była niezwykle aktywna, teraz na kilka lat zamknęła się w sobie zupełnie, wchłonęła w siebie wszystko. Sama, milcząca, załamana. Pamiętam, że gdy doglądała nas jako małych wnuków była jakby obca, obojętna, oschła. A kiedy w pokoju Marka otwierała szafę, na widok jego koszul płakała. Ze śmiercią syna nie pogodziła się nigdy. Z czasem ta potworna rana jedynie się zabliźniła, bólem i cierpieniem pulsowała jednak całe życie. I chociaż z czasem powróciła do życia, chociaż dożyła niemal dziewięćdziesięciu jeden lat, to owa zadra tkwiła w niej na zawsze. Podobnie jak w dziadku, który tylko z pozoru radził sobie ze stratą. Pomogła mu na pewno praca, także na piaskowni (tej szczakowskiej). Jednak podobno nigdy nie był już taki sam, jak przed śmiercią syna.

Marek na długoszyńskiej Skałce (zbiory prywatne)

Był to więc styczeń, niby taki jak ten obecny, dwudziesty dzień stycznia, na dzień przed dniem babci. Następnego dnia nie poszliśmy z bratem z życzeniami na tą okoliczność. Bo cóż można było życzyć babci i dziadkowi parędziesiąt godzin po tym jak dla nich zawalił się cały świat. Podobno zimno było strasznie, ponoć koledzy Marka, już w dzień pogrzebu, nieśli jego trumnę z kaplicy do granic Długoszyna, a dopiero potem przejął ja karawan. Zimno podobno było tak bardzo, że grób, który udało się wykopać był za mały i trumnę trzeba było złożyć w pozycji pochylonej. Dopiero na wiosnę przygotowano tzw. piwnicę. Dziś w tej piwnicy spoczywa i Marek i jego rodzice; dziadek Tadek i babcia Stasia oraz mój ukochany wujek Edmund, brat babci. Jednak jako pierwszy ową wędrówkę ku górze, wędrówkę w nieznane rozpoczął właśnie Marek.

Marek Dziadek na jednej z długoszyńskich wież triangulacyjnych (ze zbiorów prywatnych)

I mam nadzieję, że teraz są już wszyscy razem. Mam też nadzieję, że kiedyś i mi przyjdzie w udziale spotkanie z nimi. Ponieważ tęsknię za nimi cały czas, czasem mniej, czasem bardziej, za każdym w inny sposób. Pomimo tego jednocześnie nie chciałbym zbyt szybko zostać przywołanym do tablicy. Chciałbym bowiem, póki jeszcze czas, zrobić przynajmniej kilka rzeczy, które nadają kierunek i sens mojemu życiu.

Jarosław Sawiak

- REKLAMA -


Zewnętrzne linki