sobota, 27 kwietnia, 2024

Oczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz. 9

Strona głównaFelietonOczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a - cz. 9

Oczywista Nieoczywistość: Upadek Josepha Grande`a – cz. 9

- Advertisement -

To nie jest o moim wuju- zaczęła Maria. Pan się chyba pomylił. – Nie, nie pomyliłem się – odparł Joseph. – Więc jak mam to rozumieć?- spytała, nieco bezradnie dzierżąc w dłoniach plik kilku kartek. Joseph wahał się z odpowiedzią.

Spojrzał nieco bezmyślnie na delikatne kłębki pary unoszące się ponad dwiema filiżankami kawy. Tańczyły jak zaczarowane, sprawiając wrażenie delikatnych duszków tańczących nad okrągłym stolikiem, zupełnie jakby brały udział w jakimś infantylnym seansie spirytystycznym. W sklepowym wnętrzu słychać było nieustanny szum, tykanie zegarów, i uderzające co kwadrans dzwonki i gongi, ciche, niemal łkające pozytywki, nadające miejscu i biegnącym chwilom nieco gotycki klimat, osaczony zapadającym na zewnątrz zmierzchem. Długo przeglądałem rzeczy od Pani; zdjęcia, artykuły z gazet, ale najbardziej uderzyły mnie wspomnienia spisane przez pani wujka. To chyba one zainspirowały mnie najbardziej- stwierdził. Maria spojrzała na niego pytająco. Nie za bardzo wiedziała o czym mówi. Być może w ogóle ich nie czytała. Joseph jednak pochłonął je w ciągu kilku godzin. Spisane były dość chaotycznym, nieregularnym pismem, momentami trudnym do odczytania.

Foto: Wikipedia

Składały się z ponad pięćdziesięciu kratkowanych kartek dość niechlujnie zbindowanych. Autor pisał tam o swoim dzieciństwie spędzonym w jednej z północnych dzielnic miasta, która kiedyś byłą niewielką górnicza wioską; wspominał o starym zborze kalwińskim, o resztkach starego zamku, z którego nie pozostało już nic oprócz wspomnień. Pisał o tym jak złą sławą cieszyła się jego rodzinna osada, nazywana niegdyś małym Bronxem’ można było tutaj dostać albo po gębie, albo kamieniem z przydrożnego ona, a lokalne bandy siały postrach w najbliższej okolicy, ściągając haracz z wesel, styp, a nawet chrzcin, choć danina owa miała za każdym razem materialny, a nie finansowy charakter, w postaci jadła i dużych ilości alkoholu. Jednak najbardziej przejmujący charakter miał końcowy fragment poświęcony chorobie i śmierci jego żony, żony, którą przez całe swoje życie kochał ponad wszystko, pomimo iż z pozoru różniło ich zdecydowanie więcej niż powinno łączyć. Finalnie jednak ukazał ją tam jako zagorzałą ateistkę, wyzutą na starość z uczuć zgorzkniałą kobietę, która do końca bluźniła i przeklinała wszystkie świętości, wijąc się w amoku z bólu wywołanego rakiem kości.

Ciągle wołała po doktora, wzywała pogotowie i ratowników, a ci spoglądali na nią pozbawionym nadziei wzrokiem, podając jej kolejny, uśmierzający ból zastrzyk. A Zygmunt modlił się za nią, ona zaś widząc go spoglądała nań z ledwie skrywaną pogardą, pomieszaną wszak z tlącą się nadal do niego miłością i ledwie uchwytną wdzięcznością, że jest przy niej nadal. Pomimo wszystko. Jemu to wystarczyło. A ona? W końcu umarła. Zygmunt moment jej śmierci określił jako chwilę olbrzymiej ulgi, jednocześnie porównał do ledwie ukrywanej odrazy do aktu odejścia, pomieszanego z niewytłumaczalnym bólem. Po prostu. Wiedział, że jej męka się już skończyła, przynajmniej ta doczesna. Bolał wszakże nad tą wieczną. Nie mógł pogodzić się z jej racjonalizmem, bezduszną niewiarą. Nie potrafił tego zrozumieć. Po śmierci śniła mu się kilkanaście razy, zawsze w ten sam sposób; zgarbiona, niemal zupełnie łysa, z rękami skutymi ciężkim łańcuchem, przybierającym formę wielkiego, plączącego się pod stopami różańca. Nie mógł pogodzić się z tym, że jej nie ma, nie mógł strawić tego, że jakaś niewielka cząstka tej upartej, starej kobiety gdzieś tam tkwi w zaświatach skuta nieprawdopodobnym zdziwieniem, że dalej, gdzieś tam, po drugiej stronie jednak coś jest.

Autor wspomnień nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego modlił się za nią każdego dnia. Kiedy zaś dziesięć lat później sam zachorował to całe swoje zdrowie, swoje życie i los oddał w ręce niewidzialnego Boga. Z ironią spoglądał na lekarzy, nie odmawiając im racji i dobrych chęci, nie godząc się jednak na jakiekolwiek inwazyjne i zdecydowane grzebanie w jego ciele. Był nie mniej uparty niż jego małżonka. Tylko jakby w drugą stronę. Zupełnie jakby przeskoczył z jednego bieguna na drugi, teraz już jakby z dala od kobiety swojego życia, którą zabiła choroba i ignorancja. Sam nie uważał się wszakże za ignoranta, uważał że on po prostu ma rację, że nie może powtórzyć błędu swej własnej żony, która uporczywie chcąc uratować swoje życie, straciła, a przynajmniej zmarnowała, jak twierdził Zygmunt- to wieczne. Szczególnie poruszające były wszak ostatnie spisane przez starca zdania, nagryzmolone na dwa tygodnie przed zgonem. Pisał tam, że…

Być może się jednak pomyliłem. Nie sądzę by moja ukochana Zofia miała rację lecz racja ta leży być może gdzieś pośrodku. Może zarówno ją jak i mnie zabiją skrajności, a dopiero potem choroba? Może prawda leży zupełnie gdzie indziej. Może jednak powinienem ratować także to życie? Może innego nie ma…”

– Oczywiście może to Pan opublikować. Jednak nie mogę się pod tym podpisać, jako pod opowieścią o wujku…- Ma Pani rację – przerwał jej. Mną jednak najbardziej wstrząsnęły wspomnienia Pana Zygmunta. To co napisał o swojej żonie, o jej chorobie i śmierci, o sobie. Ta dziwna metamorfoza zawarta w ostatnim zdaniu, te tak strasznie różne i skrajne postawy w obrębie dwóch kochających się osób, które przeżyły z sobą ponad pięćdziesiąt lat. To właśnie ten wątek zaintrygował mnie najbardziej. – Maria spojrzała jeszcze raz na stronę tytułową. – „Zaraza”- powiedziała do siebie. – Obłąkany mnich, klasztor, to obrzydliwe zacietrzewienie, ten odwrót o sto osiemdziesiąt stopni, ten rozsypujący się na wszystkie strony różaniec, gdzie tu mój wujek? – spytała. – Być może gdzieś pośrodku, lecz moim zdaniem przede wszystkim tutaj- odparł kładąc swoją dłoń na stercie papierów, na górze której leżał bezładnie plik zbindowanych kartek. – Cóż- zaczęła- spodziewałam się jednak czegoś innego. – rozumiem- odpowiedział. – Ja jednak tak to czuję i widzę. Przykro mi jeśli Panią zawiodłem. W każdej chwili mogę wrócić do tematu w taki sposób jakiego Pani oczekuje. W pierwszym odruchu napisałem jednak to- wskazał na kartki, które trzymała w ręku Maria. – To chyba nie będzie konieczne- odpowiedziała chłodno.- Cóż, dziękuję Panu za zaangażowanie i poświęcony czas. To miło z pana strony. Niestety nie wiem jak zareagowałby na pański tekst mój wujek. Tego się już nie dowiem. Zresztą teraz nie ma to większego znaczenia. Wstała, wyciągnęła do niego dłoń, tak samo zimną i chudą jak za pierwszym razem. Ponad zimną kawą splotły się ich dłonie. Josepha przeniknął dreszcz i przerażenie. Właśnie dotarło do niego, że to najprawdopodobniej ich ostatnie spotkanie. Nogi się niemal pod nim ugięły. Spojrzał jej w oczy. Jej wzrok wydawał się być jakiś matowy i niewyraźny. Odprowadziła go do drzwi. Niewielki dzwonek zadzwonił mu na pożegnanie, zupełnie jakby to było jakieś krótkie, irracjonalne requiem. Przekroczył próg, wchodząc do nakrapianej drobnym deszczem rzeczywistości. Oszołomiony, rozgoryczony, stłoczony sam w sobie obrócił się w ostatniej chwili, zanim Maria zamknęła za nim drzwi i drżącym głosem zapytał: – Pani Mario, spotkamy się jeszcze? Odpowiedziała delikatnym uśmiechem, po czym dodała pytająco:- Jeśli tylko Pan chce? (C.D.N).
Jarosław Sawiak

Jarosław Sawiak
- Advertisment -

Dzień Ziemi w Geosferze

W Geosferze z okazji Dnia Ziemi odbył się piknik ekologiczny dla jaworznickich szkół. Uczniowie mogli skorzystać ze strefy ekologiczno-edukacyjnej oraz uczestniczyć w warsztatach. W piątek,...

Kolizja trzech na ul. Wysoki Brzeg

Na ulicy Wysoki Brzeg doszło do kolizji trzech aut osobowych. Interweniowały dwa zastępy Państwowej Straży Pożarnej. W piątek, 26 kwietnia na ulicy wysoki Brzeg po...

Pożar budynku na ulicy Traugutta

Zastępy Państwowej Straży Pożarnej interweniowały na ulicy Traugutta, gdzie w jednym z budynków jednorodzinnych doszło do pożaru. W piątek, 26 kwietnia około godziny 14:05 Komenda...