
Napisała do mnie pani Małgosia. Ten mail, choć nie opisywał żadnego spektakularnego wydarzenia, wzbudził we mnie sporo refleksji. Bo oprócz tego, że zawiera bardzo pozytywne i optymistyczne przesłanie, jest ewidentnym przykładem, że są w życiu rzeczy w bardzo dużym stopniu zależne tylko od nas samych. Wielu ludzi wini za swoje nieudane życie los, bo nie obdarzył ich przymiotami, dzięki którym inni porobili kariery, znaleźli odpowiednich partnerów życiowych, zyskali szacunek i podziw otoczenia.
„Mówi się, że do trzydziestki kobieta wygląda jak ją natura stworzyła, a po trzydziestce, jak sama sobie zapracuje” – zaczyna pani Małgosia. – A ja bym to powiedzenie rozszerzyła też na inne dziedziny życia, bo człowiek przychodzi na świat z jakimiś konkretnymi cechami, ale i potencjałem, który mu pozwoli te cechy w sobie modyfikować, rozwijać lub zmieniać. A jeśli hołdujemy hasłu „jakim mnie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz”, często jest to jedyną przeszkodą dla ułożenia sobie satysfakcjonującego życia. Oczywiście, zdarzają się różne wypadki losowe od nas niezależne, ale jest ich o wiele mniej, niż rzeczy na które mamy realny wpływ.
Ja nie przyszłam na świat w rodzinie inteligenckiej, ani nawet zamożnej, mama była sprzątaczką w jednej z miejskich instytucji, tata kierowcą autobusu. Rodzice zawsze ciężko pracowali na utrzymanie moje i rodzeństwa, nasz rozwój intelektualny nie był dla nich priorytetem. Nie chodziliśmy na żadne dodatkowe lekcje, naukę języków, zajęcia artystyczne czy sportowe, bo to dla nich nie były ważne życiowe umiejętności. Już w podstawówce miałam spore kompleksy, czułam się gorsza i głupsza od innych, że już nie wspomnę o tym, iż nigdy nie miałam takich ciuchów czy gadżetów jak moi rówieśnicy. No i… nie wyglądałam też równie atrakcyjnie jak moje koleżanki, byłam po prostu gruba. To wszystko razem sprawiało, że byłam klasowym pośmiewiskiem, robiono sobie ze mnie żarty, przezywano, nigdy nigdzie nie byłam zapraszana, na dyskotece szkolnej byłam raz, a potem przepłakałam cały tydzień. Swoje nieszczęścia rekompensowałam sobie słodyczami, kładłam się do łóżka z torbą „krówek”, obżerałam się nimi, roniłam gorzkie łzy i stawałam się jeszcze grubsza. Uciekałam też w książki, bardzo dużo czytałam, nie tylko powieści, ale i całkiem poważnej literatury, a rzeczywistość zastępowałam marzeniami i wyobraźnią.
Tak samo było w liceum. Może tam rówieśnicy nie byli aż tak „bezpośredni”, dla nich raczej po prostu nie istniałam. Może też dlatego, że byłam chorobliwie nieśmiała, nie narzucałam nikomu swojego towarzystwa, zresztą nikt o nie zabiegał. Przez to też uczyłam się gorzej niżbym mogła, bo wywołana do odpowiedzi miałam ogromne trudności z wypowiadaniem się przy całej klasie. Nadrabiałam więc pracami pisemnymi, klasówkami, zadaniami domowymi. Ale tu doszedł jeszcze jeden aspekt, stawałam się kobietą, wokół zaczynały powstawać pary, na co ja nie miałam żadnych szans. Też zaczęłam się zakochiwać, ale nigdy z wzajemnością i żaden obiekt moich westchnień nawet pojęcia o tym nie miał. Najbardziej dramatycznym przeżyciem była dla mnie studniówka, właściwie nie wiem, po co na nią poszłam. Z kuzynem, bo nie miałam z kim. On ani razu ze mną nie zatańczył, upił się po dwóch godzinach, po czym zaczął nachalnie uwodzić jedną z nauczycielek. Najadłam się wstydu, oprócz tego, że jak zwykle nałykałam się łez. Ale to był przełom. Wróciłam do domu na piechotę, na długo przed końcem imprezy, przysięgając sobie po drodze, że już nigdy więcej upokorzeń i kpin. To były długie wakacje, bo rok akademicki zaczyna się od października. Decyzja o studiach była jedną z tych, które podjęłam w drodze powrotnej ze studniówki, ale wówczas postanowiłam również, że zaczynam nowe, inne życie. Rozpoczęłam restrykcyjną dietę, biegałam po kilka kilometrów dziennie, ćwiczyłam. I poszłam do pracy sezonowej, inwestując każdy zarobiony grosz w siebie samą: fryzjer, kosmetyczka, nowe ciuchy, ale to już z konieczności, bo z tygodnia na tydzień przestawałam mieć się w co ubrać.
Od początku pierwszego roku zaczęłam stawiać sobie wyzwania, polegające na… zaprzestaniu unikania wyzwań. Począwszy od walki z niechęcią do publicznych wypowiedzi, przez włączanie się do rozmów na przerwach z innymi studentami, udział w studenckich imprezach, po pierwszą randkę. Nie będę opisywała całego niełatwego procesu samorozwoju, w każdym razie po obronie pracy magisterskiej skorzystałam z propozycji pozostania na uczelni, jednocześnie przeprowadzając się do miasta, w którym funkcjonowała. Zrobiłam doktorat i do dziś jestem tam wykładowczynią.
A do napisania tego listu skłoniło mnie wydarzenie, które miało miejsce w ubiegłym roku. Otóż, dostałam zaproszenie na zjazd klasowy z okazji dwudziestolecia matury, szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że sobie koledzy z liceum o mnie przypomnieli i pofatygowali nawet o zdobycie mojego numeru telefonu. Przyjechałam na nie, choć nie żywiłem sentymentu ani do nikogo ze swojej klasy, ani do uczących mnie nauczycieli. Poszłam z ciekawości, z jednej strony chciałam zobaczyć, jak potoczyły się losy innych, z drugiej – byłam bardzo ciekawa ich reakcji na mnie taką, jaką jestem teraz. Może gdybym bawiła się media społecznościowe, miałabym jako taki wgląd w ich życia, a przynajmniej wiedziałabym, jak obecnie wyglądają, ale jakoś mnie to nie kręciło i nigdy nie założyłam żadnego profilu.
Dwadzieścia lat to i dużo i niedużo, w każdym razie nie zdawałam sobie sprawy, że mogłabym kogoś po takim czasie nie rozpoznać. Toteż zdziwiłam się mocno, gdy na dwadzieścia kilka osób dostrzegłam zaledwie kilka znajomych twarzy, reszty musiałam się z trudem domyślić, lub wręcz na nowo się przedstawić. Klasowe piękności i przystojniacy już zdecydowanie nimi nie byli, za to te nieco bardziej szare myszki z czasem bardzo zyskały. Pomyślałam, że to niezły paradoks, bo widocznie osoby, które nic nie musiały robić by zachwycać, gdy uroda z wiekiem zaczęła przygasać, (ciała i zmarszczek robiło się coraz więcej, włosów coraz mniej), nie miały ani nawyku ani samodyscypliny, żeby coś z tym zrobić, a te pozostałe – nadrabiające niedostatki wyglądu własną pracą – mają to już po prostu we krwi.
Naukowe orły i ulubieńcy nauczycieli w większości po szkole średniej spoczęli na laurach, a nawet jeśli nie, nie osiągnęli niczego godnego pozazdroszczenia. I tu kolejne zaskoczenie: ci niewyróżniający się szczególnie na tle klasy talentami ani ocenami okazali się o wiele bardziej ambitni i wytrwali w kontynuowaniu wykształcenia, wyboru wykonywanych zawodów, pięciu się po szczeblach kariery zawodowej.
Rzecz jasna, po tylu latach niewidzenia zafundowałam swojej byłej klasie niemałe zaskoczenie, może nawet niedowierzanie, ale najbardziej satysfakcjonujące było zabieganie o moje towarzystwo na tej imprezie. A jeszcze bardziej kolegi, w którym beznadziejnie kochałam się przez trzy lata, takiego inteligencika – pięknisia, dziś już bez śladu kruczych loków i wysportowanej sylwetki, ale za to z tym samym co przed laty mniemaniem o sobie i niezachwianej wierze w urok osobisty. Tak więc, pani Grażyno – zmierza pani Małgosia do podsumowania – dla mnie jedno jest pewne, że wiele w naszych własnych rękach i albo będziemy się rozwijać, inwestować w siebie i zmieniać swoje życie na lepsze, albo z uporem utrzymywać się w przekonaniu o niezmienności swoich walorów i zalet.
Grażka
Lubię słuchać ludzi, a ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Jeśli zdarzyło ci się coś, czym chcesz się podzielić, skontaktuj się z nami, a my opiszemy i opublikujemy twoją historię. Mail: [email protected]
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie