poniedziałek, 13 maja, 2024

Oczywista Nieoczywistość – Półmisek (cz.1)

Strona głównaFelietonOczywista Nieoczywistość - Półmisek (cz.1)

Oczywista Nieoczywistość – Półmisek (cz.1)

- Advertisement -

Zamykam oczy. Podnoszę ze stołu drobny kawałek. Cieniutka tafla białego chleba drży w mojej dłoni jak mała gałązka osiki. Lśni w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca, rzucającego swoje podarte promienie przez pryzmat okna. Siadam na drewnianym krześle, odkładam chleb na porcelanowy talerzyk.

Na białym obrusie zaschnięte już dawno kropelki krwistoczerwonego barszczu układają się w nieznane konstelacje szkarłatnych gwiazd, zupełnie jakby oszałamiająco czarne niebo, iskrzące się wczoraj złotymi lampionami mlecznej drogi, zstąpiło dziś na stół, zmieniając jedynie kolory; zstąpiło odbite na kalce, tak wyraziście i wiernie, tak mocno i prawdziwie. Wraz ze zstępującym niebem, powracają wspomnienia. Tak, jakby nieznana siła wylała z góry, z błękitnego półmiska, wszystkie okruchy pamięci i zimną dłonią zmiotła je pod śnieżnobiały obrus. Podnoszę jego brzeg. Zaglądam niepewnie, pochylając głowę. Jest w tych grudniowo- styczniowych dniach pewna doza nie do końca zrozumiałej nostalgii i zatrzymania w biegu, które czynią ten czas unikatowym, radosnym, choć jego radość jest inna, specyficzna, dziwna, niemalże smutna, ale może właśnie dzięki temu po prostu prawdziwa. W takich właśnie dniach przypada mi myśleć o świętach, które minęły ale i o babciach i dziadkach, którzy kilka dni temu obchodzili swoje święta. Obchodzili, obchodzą…

Ocsa (Węgry)- XIII- wieczna bazylika, w której ochrzczono Katarzynę Dawid. (foto. Wikipedia)

Przechylam półmisek jeszcze raz, zaglądam do środka…
Wyobraźmy sobie, że jest 1937 rok. Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Budapesztu, w niewielkiej miejscowości Ulle, w jednym z domostw, obleczonych zabudowaniami gospodarskimi panuje niezwykła wrzawa i poruszenie. Właściwie nie dziwi to nikogo, jest wigilijny wieczór, obchodzony niemal tak samo, jak u nas w Polsce. Wszyscy krzątają się, gdzieś biegną, idą, coś wykrzykują. Śnieg skrzypi pod stopami. Jak na Węgry zima owego roku jest wyjątkowo mroźna i śnieżna. W pokrytym strzechą domu, za niewielkimi oknami połyskują migające światła naftowych lamp. Na stole, pośrodku kuchni stoją pełne misy, na kawałku heblowanej dechy połowa olbrzymiego białego chleba, a w szklanym gąsiorze cierpkie, mocne, czerwone wino. Jednak przy stole nie ma nikogo. Jakaś kobieta krząta się po izbach, co chwilę wygląda przez okno, a rumiane twarze młodych dziewcząt zerkają zza jej ramion. Nagle przy budzie zaczyna szczekać pies. Łańcuch uwieszony na jego szyi dzwoni metalicznymi akordami poruszenia.

Z pochylonej stodoły wybiega młoda dziewczyna z kożuchem zarzuconym na wątłe ramiona. Biegnie do drzwi ciepłego domu. Biegnie co sił wołając:
– Mamo jest, jest!
Dziewczyna nie patrzy przed siebie, pędząc w uparte. W połowie drogi wpada na barczystego mężczyznę, który o mały włos nie przewraca się na ziemię razem z nią. To organista z kościoła św. Trójcy, który z opasłym wiklinowym koszem obchodzi okoliczne wsie, zbierając co łaska dla katolickiego księdza, którego stadko owieczek to jedynie trzecia część mieszkańców gminy; reszta to ewangelicy i żydzi.
– Jest, jest, urodził się!- krzyczy dziewczyna. – No jasne, że się urodził! Przecież dziś wigilia!- burczy z pogardą mężczyzna, sprawdzając nieufnie zawartość kosza. – Pan nasz, Zbawiciel…
– Nie, to nie on! Nie, Nie!
– A kto, psiakrew, o czym ty mówisz, głupia?
– Cielak, od rana się męczymy- odparła trzymając za rękaw poruszonego gościa. Zaraz potem pobiegła do domu z krzykiem na ustach. Jej matka otworzyła drzwi z przestrachem, ale gdy usłyszała nowinę, złożyła ręce jak do modlitwy i znikła w głębi, a za nią dziewczyna.

Zdezorientowany organista poczłapał w stronę stodoły, otworzył ostrożnie szerokie wrota i zajrzał do środka. W pomieszczeniu przepełnionym zapachem siana i słomy panował półmrok. Lecz w głębi za żerdzią dla konia, niemalże obok zagródki, w której chrumkały niespokojnie dwa tęgie prosiaki, klęczał zdyszany Jerzy Dawid, a tuż przed nim, buchając parą narodzin polegiwał zdezorientowany cielak, który zdziwionym spojrzeniem ogarniał wszystko wokoło, a nad nim ledwie stojąca na drżących nogach czteroletnia mleczna krówka pierworódka, która swym ciepłym, szorstkim jęzorem wylizywała swoje maleństwo. Jeden z dwóch synów Jerzego, gładził po łbie pomrukującą krowę, wpatrując się w nowonarodzonego. Jerzy rzucił w kąt wiązkę siana, którą jeszcze przed chwilą wycierał małego. Potem rozciął linę, za którą przednie łapy cielaka ciągnął wraz z ojcem drugi z synów. Zaraz potem obejrzał się na niespodziewanego gościa i skinął nieznacznie głową. Organista odpowiedział niezgrabnie, po czym utkwił spojrzenie w szklany baniak bimbru, którym przed kilkoma minutami Jerzy odkażał przecięta pępowinę. Gospodarz wstał, przetarł ręką spocone czoło i zza niewielkiego stogu siana wyciągnął dwa metalowe kubki, do których nalał po miarce czystego samogonu. Organista rozpromienił się jak dziecko na widok słodyczy. Po chwili do stajni weszła Maria z córkami. Przejęta Katarzyna przyniosła misę z kapustą i dzban krwistego wina. Marika trzymała parujący garniec, z którego sterczało kilka drewnianych łyżek, zaś najstarsza z dziewcząt, Elżbieta dzierżyła w dłoniach połowę białego bochna. Dwaj starsi bracia podeszli do ojca. Jeden z nich podsunął mu knot do siedzenia, drugi zaś zabrał naręcze siana, którym wytarto cielaka i spojrzał na matkę. Ta skinęła jedynie głową bez słów, młody mężczyzna zaś wyszedł na zewnątrz by wrócić po kilu minutach.

Gdy wrócił, wszyscy usiedli w ciszy. Organista popijał zawartość kubka, pozostali zaś wpatrywali się z namaszczeniem jak mleczna krówka rodzi łożysko. Potem zaczęli jeść, pić, rozmawiać, śmiać się z cicha i śpiewać wiejskie pastorałki okraszone nutką melancholii. Właśnie wtedy nowonarodzony zaczął wstawać na swoich miękkich kopytkach. Siedzieli tak w zapatrzeniu, otuleni kęsami siana, nad ich głowami migała płonąca nafta, połyskująca jak gwiazda. Kiedy misy opustoszały wraz z dzbanem wina, a cielak zasnął przy matczynej piersi, wszyscy wstali po cichu i wyszli. Wszyscy, oprócz grubego organisty, którego dwóch młodych mężczyzn zawlekło do sieni, by nie zamarzł do rana. Ułożyli go w rogu, przytulonego do swego kosza, nakryli kożuchem, sami zaś weszli do głównej izby, po czym spalili w kuchennym piecu zaschnięte posokami porodu siano, strzelające w ogniu fajerwerkami nowego życia.
– Na szczęście- powiedział ojciec.
– Na szczęście- powtórzyli wszyscy, zgodnym, cichym chórem.
A potem wszyscy poszli spać, zostawiając za sobą tęgi ciężar dnia.
Nie przez przypadek wspominam to wydarzenie. Bowiem kobietą, która zdyszana wybiegła ze stodoły, oznajmiając organiście dobrą nowinę była moja babcia, Katarzyna. (C.D.N)
Jarosław Sawiak

Jarosław Sawiak
- Advertisment -

Otwarcie wodnego placu zabaw jeszcze w maju

Od 30 maja będzie można ponownie korzystać z wodnego placu zabaw na jaworznickich plantach. Od czwartku, 30 maja, dzieci będą miały możliwość korzystania z wodnego...

Rodzeństwo Guja na podium

W Wolbromiu odbyły się Mistrzostwa Małopolski Juniorów w Judo, które zdominowali reprezentanci TS Wisła Kraków zdobywając aż sześć złotych medali.Tego samego dnia przeprowadzono także...

Kolizja przy ul. Górnośląskiej

Kolizja na skrzyżowaniu ulic Górnośląskiej i Jaworznickiej w Jaworznie. Zderzyły się ze sobą dwie osobówki. Do zdarzenia doszło na skrzyżowaniu ulic Górnośląskiej i Jaworznickiej. Zderzyły...