poniedziałek, 13 maja, 2024

Oczywista Nieoczywistość: Półmisek (cz.2)

Strona głównaFelietonOczywista Nieoczywistość: Półmisek (cz.2)

Oczywista Nieoczywistość: Półmisek (cz.2)

- Advertisement -

Znalazła się w Jaworznie niemal przypadkowo. Była przecież rodowitą Węgierką, ale to właśnie w swojej ojczyźnie poznała swojego męża, mojego dziadka Andrzeja, Polaka z kresów II Rzeczpospolitej, który po przegranej kampanii wrześniowej uszedł na Węgry i tam też został internowany. Dziadka pamiętam bardzo słabo. W pamięci utkwiło mi zaledwie kilka obrazów.

Pierwszy to ten, gdy dziadek klęczy przy małym krzesełku, do którego przykręcona jest niewielka ręczna maszynka, którą mieli orzechy na ciasto, to świąteczne pewnie też. Kolejny obraz to ten, kiedy idziemy razem z nim i moim bratem przez gruzowiska domów i obejść starego Leopoldu (wcześniejszych Chrustów), które zburzono pod budowę nowych blokowisk, a których resztek pilnował co dnia w niewielkiej stróżówce.
Ponadto, jedynie szereg historii słyszanych z ust babci. Jak to, że dziadek prawie pięćdziesiąt razy uciekał z obozu dla internowanych. Któregoś razu w czasie ucieczki ukradł pijanemu węgierskiemu żołnierzowi buty, w których schował się w drewnianych wychodku. Gdy niedługo później lokalny patrol zajrzał pod drzwi, ujrzał obuwie lokalnego żołdaka, który w ich języku raczej wulgarnie dał do zrozumienia, że załatwia tam swoje potrzeby. Kto mógł przypuszczać, że to polski zbieg z okolicznego obozu. Dziadek bardzo dobrze znał węgierski. Mieszkał tam całą wojnę i jeszcze parę lat po jej zakończeniu. Tam wzięli ślub i kilka lat po wojnie wyruszyli do Polski, Polski do której dziadek wrócić chciał bardzo, Polski powojennej, dla babci jednak obcego kraju, który dopiero po latach stał się jej drugą ojczyzną, a dla dziadka ojczyzną, boleśnie i niezrozumiale odsuniętą od jego rodzinnych stron. Bo to na kresach zostawił wspomnienia o ojcu i matce, która zmarła w trakcie jego narodzin, a którą na zawsze zastąpiła mu jej siostra. Zostawił tam siostry i uporczywą myśl o swoim bracie, którego rodzice zgubili wśród dworcowego, wojennego tłumu, a który odnalazł się dopiero w latach siedemdziesiątych, długo po ich śmierci.

Kościół katolicki w Ullo (Węgry) – to w nim ślub wzięli Katarzyna Dawid i Andrzej Sawiak (Wikipedia)

Podróż do Polski trwała prawie miesiąc. U bram Krakowa, do którego przybyli najpierw, po kilku tygodniach podróży, przywitał ich Anioł Śmierci. Niespełna miesiąc po Bożym Narodzeniu umarła ich mała, czternastomiesięczna córeczka Stefania, na skutek tragicznej, w właściwie niemal żadnej opieki medycznej, zabita przez zapalenie płuc. Pochowali ja na Cmentarzu Rakowickim. A potem, wraz z przydziałem pracy i bagażem bólu przybyli do Jaworzna i zostali tu na zawsze. W ciągu kilku następnych lat babcia urodziła dwie córki, a potem mojego ukochanego tatę.
Do dziś, kiedy tylko przychodzą święta, nie mogę nie myśleć o niej i atmosferze, którą tworzyła. O ogniu strzelającym w kuchennym piecu ich starego domu, o zapachu ciast, śledzi, pieczonej ryby, karpia w galarecie, talerzyku wypełnionym białymi opłatkami dla wszystkich. Oczami wyobraźni widzę te straszliwe zimy obładowane śniegiem, poprzecinane ostrzami bezlitosnego mrozu. Czas mijał; śnieg padał, potem topniał, z pozoru nie zmieniało się nic.
A kiedy przenieśli się do bloków, kiedy zburzyli ich dom, na miejscu którego wybudowano nowe osiedle Leopold, dziadek umarł.

Z tamtych ostatnich świąt pamiętam jedynie swoje zdziwienie, gdy babcia podała zupę z suszonych śliwek, zatrzepaną śmietaną, podaną na talerzach. Nie mogłem zrozumieć, jak można kompot z suszu jeść w takiej formie. Szczerze mówiąc nie rozumiem tego do dziś. Ale czy to ważne?
A potem, kiedy dziadka już nie było, pamiętam jej łzy.
Zawsze, gdy spotykaliśmy się przy wspólnym, świątecznym stole, zaczynaliśmy od wspólnej, cichej modlitwy. Klęczałem wtedy tuż obok mamy, która pochylona nade mną, recytowała słowa pacierza, powtarzane przeze mnie, jak przez małą papużkę. Potem milkłem, czekając, aż swój pacierz skończy także ona. I wtedy spoglądałem na babcię, która klęczała, modliła się cicho i płakała. Któregoś razu spytałem mamy:
– Dlaczego babcia płacze?
Nie odpowiedziała. Pogłaskała mnie jedynie po głowie w milczeniu. Potem, co rok, kiedy tylko zaczynaliśmy modlitwę, czekałem na jej łzy. Przychodziły niezawodnie. Zastanawiam się jedynie, czy jej łzy miały swe źródło we wspólnym rodzinnym wzruszeniu, w poczuciu tego, że jesteśmy razem, a może w tym, że mając nas wszystkich, tak naprawdę została sama na niemal trzy dekady. Bez dziadka spędziła dwadzieścia dziewięć wieczorów wigilijnych. Dopiero po wielu latach przestała płakać. Czas chyba rzeczywiście leczy rany.

Przez te wszystkie lata święta u babci wyglądały niemal identycznie, choć każde z nich niepowtarzalnie. Niewielka choinka w rogu pokoju, kolorowe, świetliste lampki, podłużne cukierki, owinięte błyszczącymi papierkami. Duży drewniany stół, przykryty obrusem, przepyszne ciasta na piętrowej tacy, których smaku i zapachu nie zapomnę do końca życia i szereg dań, o aromacie rozszyfrowywanym przeze mnie przez te wszystkie lata. I wreszcie swojska imbirówka, której zapachu nie znosiłem w dzieciństwie, a którą po latach smakowałem z takim namaszczeniem.
Wraz z latami wszystko jednak zaczęło się zmieniać. Wszystko zaczęło być jakieś skromniejsze, cichsze, kameralne. Każdy żył przede wszystkim swoim własnym życiem; dzieci, wnuki, prawnuczęta…
A ona pozostała przy swoim. Zawsze czekała. I zawsze cieszyła się, widząc przed progiem gościa. Zawsze pachniała tak samo, jak jej dom, jak święta; ciepłem, dobrem i czymś, co trudno wyrazić słowami, ale czymś, czego nie zapomina się nigdy.

Od niemal dziewięciu lat nie ma jej już ani w święta, ani w dzień babci. Na dzień babci nie mam już do kogo jechać, co najwyżej na cmentarz; ten na Wilkoszynie, gdzie leżą oboje oraz ten szczakowski, gdzie spoczywa dziadek Tadeusz oraz babcia Stasia (choć tak naprawdę Maria), która zmarła ponad rok temu w dziewięćdziesiątym roku życia, podobnie jak Katarzyna, której do dziewięćdziesiątki brakło kilka miesięcy. Obie odeszły podobnie; cicho, spokojnie, po prostu…
Mam nadzieję, że w te święta, tak jak i poprzednie oraz kolejne zobaczą wszyscy oni nowonarodzonego naprawdę. Wierzę, że ich ciepło i zapach rozniosą się po całym niebie i patrząc na nas z góry ani przez chwilę nie pomyślą o tym, że są sami i że już nikt o nich nie pamięta. My nie możemy zapomnieć. Istniejemy przecież także dzięki nim. Gorąco wierzę, że kiedyś i ja przejdę na ową drugą stronę, ze takie miejsce istnieje naprawdę i właśnie wówczas drzwi od prawdziwej stajenki, stajenki prawdziwego życia otworzy mi właśnie oni.
Jarosław Sawiak

Jarosław Sawiak
- Advertisment -

Otwarcie wodnego placu zabaw jeszcze w maju

Od 30 maja będzie można ponownie korzystać z wodnego placu zabaw na jaworznickich plantach. Od czwartku, 30 maja, dzieci będą miały możliwość korzystania z wodnego...

Rodzeństwo Guja na podium

W Wolbromiu odbyły się Mistrzostwa Małopolski Juniorów w Judo, które zdominowali reprezentanci TS Wisła Kraków zdobywając aż sześć złotych medali.Tego samego dnia przeprowadzono także...

Kolizja przy ul. Górnośląskiej

Kolizja na skrzyżowaniu ulic Górnośląskiej i Jaworznickiej w Jaworznie. Zderzyły się ze sobą dwie osobówki. Do zdarzenia doszło na skrzyżowaniu ulic Górnośląskiej i Jaworznickiej. Zderzyły...