Reklama

Historie prawdziwe. Lekarka i przysięga Hipokry… tesa

W ubiegłym tygodniu obiegł nasze miasto nius o bulwersujących praktykach pewnej znanej i lubianej lekarki. Pod artykułem zamieszczonym na profilu naszej gazety natychmiast zaczęły się dociekania, o którą lekarkę chodzi, nazwisko nie padło, ale wnikliwi czytelnicy ustalili specjalizację: ginekolog. Nie pisałabym o tym, to nie moja działka, ale skoro wpłynął na moją skrzynkę mailową list od pacjentki owej lekarki, to już jak najbardziej upoważnia mnie do zabrania głosu w tej kwestii, a ściślej – do oddania głosu autorce listu:

„Myślę, że kluczem do całej sprawy było często pojawiające się w komentarzach słowo miła – pisze pani Jolanta. – Bo rzeczywiście, lekarka była bardzo sympatyczna, taka swoja, zwracała się do pacjentek po imieniu, miało się wrażenie, że najbardziej skupia się właśnie na naszym przypadku i można było poczuć się tą wyjątkową, szczególnie lubianą pacjentką. Dlatego chodziło do niej mnóstwo kobiet, wszystkie moje koleżanki wychwalały ją pod niebiosa, a gdy pojawił się jakiś głos krytyczny, gotowe były iść na wojnę za swoją panią doktor. Ale czy taka przesłodzona postawa jest jednoznaczna z kompetencjami i etyką lekarską? Nie, ale może skutecznie zamydlić oczy. I ja wybrałam się kiedyś z wizytą do owej pani. Jakież było moje zdumienie, gdy w trakcie wywiadu lekarskiego zaprezentowała mi kilka katalogów znanej firmy kosmetycznej, zachęcając do zakupu jej produktów! Bo i tym zajmowała się w swoim gabinecie! Moje koleżanki, gdy im o tym opowiedziałam, były mocno zniesmaczone… ale moim zniesmaczeniem. No bo co wielkiego się działo? Kosmetyki i tak kupowały, a przecież te polecone przez panią doktor musiały być ich zdaniem najwyższej jakości. Dla mnie jednak było to niedopuszczalne, nieetyczne i podważyło na tyle zaufanie do lekarki, że więcej do niej nie poszłam, a przynajmniej… tak mi się wydawało.
Bo moje drugie i ostatnie spotkanie z nią miało miejsce w pandemii, gdy rozpaczliwie potrzebowałam badania i leku. Dostać się wówczas do lekarza było bardzo trudno, ale znalazł się jeden gabinet, gdzie można było umówić wizytę bez problemu i to na już. To było lata po tamtym doświadczeniu, a ponieważ kobieta kompletnie nie przypominała tamtej szczupłej eleganckiej pani, uznałam, że to tylko zbieżność nazwisk.


Moim problemem była powszechna u kobiet infekcja, ale tak uciążliwa, że użyty przeze mnie wyżej wyraz „rozpaczliwie” był całkowicie zasadny. Wystarczyło jednak wystawić receptę na odpowiednie globulki i problem szybko znikał, ale mój nie znikł, przeciwnie, bo pani doktor zafundowała mi prawdziwy horror. Oznajmiła mi mianowicie, że taka infekcja może być objawem czegoś o wiele poważniejszego, że miewała pacjentki, które przyszły z podobnym problemem, a po dwóch czy trzech miesiącach się okazywało, że miały już drugie stadium raka. Zaleciła mi więc badania, by ewentualnie wykluczyć, czy u mnie nie zachodzi podobny problem. Dostałam skierowanie na zbadanie kilku markerów nowotworowych, ze wskazaniem, w którym laboratorium powinnam je wykonać. Byłam przerażona, nie dość, że z powodu covidu żyło się w permanentnym strachu, to jeszcze mogłam być chora na raka! Nie przespałam ani jednej nocy do ustalonej wizyty w laboratorium. Badań nie zrobiłam tam, gdzie sugerowała lekarka, poszłam do naszej przychodni, gdzie również wykonywano analizy komercyjnie. Były bardzo drogie, wszystkie razem kosztowały mnie około pięciuset złotych. Dla mnie była to horrendalna kwota, zwłaszcza że w pandemii nie miałam pracy, ale przecież chodziło o moje życie…


Kiedy przyszłam po wyniki, zapytałam znajomą pielęgniarkę, która pobierała mi krew, czy widzi w nich coś niepokojącego. Odpowiedziała, że absolutnie nie i spytała, po co mi było tyle tych markerów, od Sasa do lasa, na wszystko co możliwe i że takie badania są kompletnie bez sensu jeśli nie ma jakichś konkretnych wskazań. Ale to pielęgniarka, mogła się mylić, a ja już tak uczepiłam się myśli o raku, że jak najszybciej pobiegłam z nimi do pani doktor. Ona też nie wyczytała z nich niczego złego, ale dla pewności miała jeszcze kilka pomysłów, co by mi tu zbadać. Wtedy zapaliła mi się czerwona lampka, zaczęłam o nią dopytywać i gdy się dowiedziałam, że jest nią owa przemiła, słynna lekarko-handlarka, już do niej nie poszłam. Pomyślałam, że pewnie miała jakiś interes w naciągnięciu mnie na tyle kosztownych badań, nie wiem jaki, może umowę z konkretnym prywatnym laboratorium? Jeśli tak, to tu jej zarobić nie dałam, ale słaba to pociecha w stosunku do żalu, jaki mam do niej do dziś za ten koszmar, który mi zafundowała i to jeszcze w tak szczególnym czasie. A gdy przeczytałam artykuł w naszej prasie o nieuczciwej lekarce, po prostu wiedziałam, mało tego, byłam pewna, o kogo chodzi. Szkoda tylko tych wszystkich kobiet, na których żerowała, nie bacząc na przysparzane im traumy, bo nie przypuszczam, że byłam jedyna. 
Grażka

Lubię słuchać ludzi, a ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Jeśli zdarzyło ci się coś, czym chcesz się podzielić, skontaktuj się z nami, a my opiszemy i opublikujemy twoją historię. Mail: [email protected]

Aplikacja jaw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 16/03/2025 11:49
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo jaw.pl




Reklama
Wróć do