Reklama

Oczywista Nieoczywistość – Brzydal?

Wiele lat temu, a było to w latach czterdziestych XX wieku, miało miejsce – może niezbyt spektakularne – ale dość osobliwe zdarzenie. Wówczas to moja babcia Katarzyna po raz pierwszy w swoim życiu zobaczyła mojego dziadka Andrzeja. Pierwszym zaś słowem, które wypowiedziała na jego widok, było określenie „csúnya”.

Okoliczność ta miała miejsce w szczerym polu. Pracowała w nim moja babcia, ze swymi siostrami i mamą. Było wtedy podobno gorące lato. Dziewczęta ze swą rodzicielką pracowały w mozole. Był to czas wojny i biedy. Na Węgrzech czas wojny wyglądał zupełnie inaczej, ale bieda była porównywalna. Liczył się więc każdy kłos, każdy owoc, każdy płód ziemi. I to właśnie wówczas, owego letniego popołudnia, nagle zza niewielkiego pagórka wyłoniła się postać, jadąca polną drogą na rowerze. Postać zbliżała się, stając się jednocześnie coraz większą. W końcu dotarła na miejsce. Był to mężczyzna. Przystanął na skraju pola, przyglądając się kobietom. Po kilku chwilach dość niezręcznego milczenia zaczął inicjować rozmowę z dziewczętami, szczególnie intensywnie wpatrując się w jedną z nich. Ta zawstydziła się nieco, acz ośmielana jednocześnie przez przyglądającą się wszystkiemu matkę, odpowiedziała, a właściwie oświadczyła na głos, co myśli o młodym człowieku. Jedyny więc wyraz, jaki wydobył się z jej ust to „csúnya”.


Słowo to rzecz jasna nie było polskie. Wówczas to – język polski – był dla mojej babci czystą abstrakcją. Jej ojczystym językiem był wówczas, rzecz jasna, węgierski. U dziadka sprawa była nieco bardziej urozmaicona. Uważał się bowiem za Polaka, mówił i myślał po polsku, wszak pochodził ze wschodniej Galicji, w której urodził się w czasie I wojny światowej (1915 rok). Jego ojcem był Polak, matką najprawdopodobniej Rusinka (nazywała się Shucykow). Natomiast na Węgrzech znalazł się jako internowany po klęsce kampanii wrześniowej. Tam, już w czasie II wojny światowej, spotkał moją babcię. Cała ta okoliczność wydawać by się mogła w jakimś stopniu romantyczna; szczere pole, łany zbóż, słoneczna pogoda i mężczyzna wpatrujący się w młodszą od siebie o osiem lat dziewczynę. Nie było w tym jednak zbyt wiele owego romantyzmu, gdyż owe tytułowe „csúnya” oznacza w języku naszych bratanków… brzydala. Dosłownie. Nie wiem, czy dziadek wówczas usłyszał te słowo – acz jeśli tak, to na pewno je zrozumiał. Znał już bowiem wówczas język węgierski bardzo dobrze i biegle mówił w nim do końca życia. W końcu niemal dekadę spędził w tym niewielkim dziś, naddunajskim kraju. Zresztą i potem, kiedy będąc już po ślubie i mając dziecko, znaleźli się w Polsce, jeszcze przez kilka lat w ich domu mówiono tylko po węgiersku i w tym języku wychowywano pierwsze dzieci.


Zastanawiam się w związku z powyższym, co tak naprawdę miała na myśli babcia, określając mojego dziadka mianem brzydala. Moim zdaniem nim nie był; miał wyraźne rysy, dość ostre, mężczyzną był raczej postawnym. Czy było to swego rodzaju samowyparcie zupełnie innych, przeciwnych do tytułowego określenia odczuć, może nie chciała pokazać przy mamie i siostrach tego, co jednak myśli, a może czuje? Trudno powiedzieć. Może była po prostu wybredna. W końcu zobaczyła go po raz pierwszy w swoim życiu. A może najzwyczajniej wstydziła się swojej szczerości, którą maskowała w taki, a nie inny sposób. Może już wówczas jej serce zabiło mocniej, acz po co mówić o tym mamie (która podobno już wówczas wiedziała, że coś z tego będzie), a szczególnie siostrom. A on? Przyjeżdżał w szczere pole coraz częściej. Nie dawał za wygraną. Potem zjawiał się pod rodzinnym domem babci. Raz na rowerze, raz pieszo. I finalnie, z tego tytułowego brzydala stał się jej mężem, ojcem mojego taty oraz jego sióstr, a także moim dziadkiem, po którym mam nazwisko.

Pamiętam zresztą moment, jak babcia opowiadała mi tą historię; kiedy wypowiadała owo słowo brzydal, krzywiła się nieco w odcieniach lekkiego grymasu, ale zaraz potem, kiedy opowiadała co było później, kiedy mówiła, jak uparty był dziadek i jak ona, młoda dziewczyna, pomimo oporów, „dała się przekonać”, by za niego wyjść, uśmiechała się pod nosem, mając w pamięci zapewne to, co wówczas przysporzyło jej sporo radości i szczęścia. Nie mam co do tego wątpliwości. W końcu, po wojnie, dała się też przekonać do wyjazdu do obcej dla niej, Polski, dalekiego, zniszczonego wojną kraju. Odbyła z dziadkiem długą podróż życia, która przywiodła ich do naszego miasta. Po drodze, w Krakowie, pochowali swe pierwsze dziecko – Stefanię. Tutaj doczekali się kolejnej trójki; Marii, Haliny i Władysława. I pozostali tutaj na zawsze, przez wiele dekad wtapiając się w tkankę lokalnej społeczności, do końca życia emanując jednocześnie pięknem, prawdziwym pięknem, równie prawdziwej rodziny, wbrew wszelkiej prawdziwej lub domniemanej brzydocie otaczającego ich świata.
Jarosław Sawiak

Aplikacja jaw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Turkuć Podjadek - niezalogowany 2025-01-14 01:11:30

    Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo jaw.pl




Reklama
Wróć do