
Dziś w zasadzie każdy z nas wyposażony jest w telefon. Czasami mamy ich więcej niż jeden. Ale jeszcze ponad dwie dekady temu posiadanie aparatu telefonicznego o charakterze stacjonarnym było niemal mrzonką. Moi rodzice na telefon czekali bodaj 25 lat. Dopiero na początku obecnego stulecia nastąpił przełom. W momencie bowiem kiedy skończył się w naszym kraju monopol jednej z instytucji na zaopatrywanie ludzi w tego typu środki wzajemnego komunikowania się właśnie, w sposób masowy ludzie uzyskiwali taką oto możliwość. Był to tak nagły i zgoła nieprawdopodobny przeskok, że rodziło się w człowieku przekonanie, że doczekał czasu, gdy to, co jest naprawdę potrzebne i świadczy o nie lada komforcie, znalazło się w naszych rękach. A owym nie lada komfortem było posiadanie telefonu oraz wyasfaltowana bądź wyłożona kostką brukową ulica. Mieszkałem wówczas na ulicy Skałka, której stan przez długie lata był tragiczny, ażeby przejść nią w porze deszczu suchą stopą trzeba było trzymać się płotu lub przechodzić po jego podmurówce. Wielkie kałuże i błoto przypominające trzęsawisko były na porządku dziennym. Kiedy więc ulicę wyłożono w końcu kostką oraz pojawiły się w sposób powszechny telefony, odnieść można było wrażenie, że oto zaczęła się nowa epoka. Jeszcze większy przeskok odczuło się w momencie, gdy na rynku pojawiły się telefony komórkowe. Najpierw duże i bardzo drogie w utrzymaniu. Teraz rozpowszechnione w sposób przed laty niewyobrażalny. Kiedy więc lata temu słyszało się, że w krajach skandynawskich obywatele pozbywają się telefonów stacjonarnych, ponieważ te komórkowe są już rozpowszechnione wśród tamtych społeczeństw przez wzgląd na swą taniość, wydawało się to być zjawiskiem nieprawdopodobnym czy wręcz nadprzyrodzonym. Podobnie zresztą jak perspektywa tego, że rozmawiając ze sobą, będzie się można widzieć nawzajem, na telefonach oglądać filmy, słuchać muzyki, grać, robić zdjęcia czy korzystać z innych komunikatorów. Dziś jest to absolutną normą. Mało kto posiada już telefon stacjonarny, a przysłowiowe komórki są nieodłączną częścią naszego życia oraz źródłem informacji o otaczającej nas rzeczywistości w sposób rozbudowany i transparentny. Tym samym do lamusa odeszły więc czasy, kiedy pisaliśmy do siebie listy, a z wakacji posyłaliśmy pocztówki. Kiedyś w przydrożnych kioskach widokówek było pełno. Kupowało się je wówczas także jako pamiątki. Teraz zdarza się to niezwykle rzadko, jedynie chyba w morskich czy górskich kurortach. W zamierzchłych wszak czasach widokówek także z naszego Jaworzna było od groma. A dziś? Samych kiosków jest już bardzo niewiele.
Cofając się więc w czasie o jakieś trzydzieści czy czterdzieści lat wstecz pamiętam, że posługiwaliśmy się dość osobliwym narzędziem wzajemnego komunikowania. Były to mianowicie tytułowe nożyczki. Był to czas, kiedy mieszkaliśmy wraz z babcią i dziadkiem przy ulicy Srebrnik. Stoi tam do dziś duży piętrowy dom. Na parterze mieszkałem ja z bratem i rodzicami, na piętrze zaś dziadkowie. Rodzice rzecz jasna pracowali zawodowo, toteż w okresie wakacyjnym, a także częściowo szkolnym opiekowali się nami dziadkowie. U nich jedliśmy często obiady, z nimi w ten czy inny sposób spędzaliśmy czas. Opieka dziadków miała dość istotne znaczenie, kiedy trwał rok szkolny. Rodzice wychodzili do pracy wcześnie rano. Nas natomiast trzeba było o odpowiedniej porze wysłać do szkoły. A tym zajmowała się babcia. A że śniadanie zawsze mieliśmy gotowe, (to do szkoły także) to wystarczyło wstać, zjeść, umyć się, ubrać i wyjść. No właśnie. Wstać…
Zdarzało się, że tutaj pojawiał się problem. O ile bowiem w dni wolne, w czasie gdy można było spać do woli, człowiek budził się wcześnie bez powodu, o tyle wówczas, kiedy trzeba było wstać do szkoły, było o wiele gorzej. A że nasza babcia była osobą zapracowaną, spędzającą od świtu do zmierzchu czas przy maszynie do szycia, to bardzo często nie schodziła na dół (mieliśmy do mieszkań dwa osobne wejścia), by nas wybudzić, tylko brała w swoje ręce duże krawieckie nożyczki i uderzała nimi o kaloryfer, dając w ten sposób nam znać, że pora już wstawać. Uderzała nożyczkami kilka razy pod rząd, krótkimi szeregami do czasu aż któryś z nas nie odpowiedział w ten sam sposób. Wówczas babcia była przeświadczona, że w stu procentach wykonała swój obowiązek. Ale zdarzało się czasem, że odpowiadaliśmy na dźwięki wydawane przez babcine nożyczki, po czym przewracaliśmy się na drugi bok. A potem była afera. Babcia piekliła się, rodzice irytowali. Na szczęście zdarzało się to stosunkowo rzadko. Ale owe nożyczki, czy w ogóle sposób wzajemnego przesyłu informacji w ten właśnie sposób, miał o wiele szerszy kontekst. W ten sposób przywoływaliśmy się wzajemnie, informowaliśmy o czymś pilnym, czy na przykład o gościu, który właśnie się zjawił. Czasem też babcia przywoływała nas na obiad, który był właśnie gotowy. Bez jednego więc słowa, za pomocą okazałych nożyczek, nie używając ani jednego słowa, w zależności od kontekstu właśnie i konkretnej sytuacji sygnalizowaliśmy sobie nić wzajemnego porozumienia, w której obrębie wszystko było jasne i proste. Cały więc natłok zbędnych słów, skrótów i nowomowy był zupełnie zbędny. Wszelkie przegadanie bezsensowne. Wystarczyło bowiem kilka uderzeń o żeliwny grzejnik, a wszystko to, co dziś byłoby absolutnie niezrozumiałe, wówczas było jasne, zwięzłe i logiczne.
Jarosław Sawiak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie