
Są takie kluski, które wspominam z dużym sentymentem. W naszej rodzinie robiła je tylko babcia Stasia (Maria Dziadek). Pamiętam, kiedy przygotowywała je po raz pierwszy, między innymi dla mnie. Byłem niezwykle podekscytowany nowym posiłkiem, nie mogąc się tegoż doczekać. Toteż tym bardziej bolesne było rozczarowanie, kiedy spróbowałem ich po raz pierwszy…
Babcia robiła je z mąki żytniej, choć tutaj spektrum wyboru mogło być bardziej urozmaicone. U nas była to najczęściej mąka, z której robiło się też zakwas na żur. Takowy babcia robiła także. Mąkę wsypywano do garnka. Najlepiej jeśli był to garnek żeliwny, by mąki nie przypalić. Trzeba było ową mąkę prażyć na wolnym ogniu przynajmniej godzinę, mieszając ją regularnie i systematycznie. Babcia mieszała ją starą, drewnianą, dużą łyżką. Jeśli mąka była grubo mielona, to po godzinie należało ją przesiać na drobnym sicie i potem prażyć jeszcze przez kwadrans. Dopiero potem mąkę zalewano powoli posolonym lekko wrzątkiem, tak aby całość nabrała spójności, stając się gęstawą masą. Od owego prażenia kluski te często zwano prażuchami. Natomiast u nas zwano je tlonymi lub ciepanymi. Dlaczego? Po pierwsze od słowa „tlić”, które w tym kontekście oznaczało to samo co prażyć. A dlaczego ciepane? Otóż gdy były już gotowe jako gęsta masa, nabierało się ją na także drewniana łyżkę i „ciepało”, a więc rzucano na talerz. Czasami zwano je także palonymi. Babcia podawała je ze stopioną słoniną i skwarkami rzecz jasna.
Kiedy więc zobaczyłem je na talerzu po raz pierwszy, moje oczekiwania były duże. Kiedy jednak ich spróbowałem, wydawały mi się wówczas ohydną, zagęszczoną breją. Były szare, wyglądały byle jak, wydawały się w ogóle pozbawionymi smaku, nie zmieniał tego nawet tłuszczyk, też niezbyt wyrazisty. Dziadkowie nie byli wówczas pewni, czy taki posiłek będzie nam smakował. Mnie nie przypadł do gustu, mojemu bratu natomiast smakował bardzo. Kuzynka nawet nie chciała na nie patrzeć. Nie mogłem wówczas za bardzo zrozumieć, dlaczego ludzie jedzą takie rzeczy. Było to dla mnie dziwne i nielogiczne. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z tego, że człowiek potrafi być w przygotowywaniu posiłków niezwykle kreatywny, szczególnie wówczas, kiedy jest głodny. Przez pokolenia my jaworznianie żyliśmy w krainie niezwykle biednej. W czasie zaborów bowiem, funkcjonując wraz z Galicją w jednym, austriackim kraju koronnym, egzystowaliśmy w biedzie. Rejon Jaworzna i tak należał do najlepiej rozwiniętych części krainy. Galicja natomiast jako taka była biedna, zacofana, a każdego roku z samego tylko głodu umierało tutaj pod koniec XIX stulecia ok. 50 tysięcy ludzi.
Ludzie musieli jednak coś jeść. A że w dużej mierze uzależnieni byli od klęski urodzaju lub nieurodzaju, to właśnie matka natura decydowała o ich losie. Podstawowym składnikiem diety w tamtych czasach był chleb i ziemniaki. Cała reszta wydawała się rarytasami. Toteż nie można dziwić się, że ktoś wymyślił taki posiłek. Mąkę miał każdy, mieląc ją w żarnach lub młynach. Odrobina sperki też się znalazła. Jeśli natomiast nie, to kluski owe jedzono same lub popijano kwaśnym mlekiem. Ich smak nie był zbyt wyrazisty, nawet powiedziałbym, że trochę mdły. Ale posiłek ten był swego rodzaju zapychaczem biednych i pustych żołądków. I co ciekawe najbardziej rozpowszechniony był na terenie powiatu chrzanowskiego. Znane więc były i u mojej babci z Długoszyna i u dziadka ze Szczakowej (Borowca). Dawniej kojarzone z biedą, dziś stanowią rarytas. Podane schludnie, omaszczone wyrazistym sosikiem lub inną omastą, podane ze zsiadłym mlekiem stanowią nie lada przysmak. Są rzeczywiście swego rodzaju zapychaczem, nie da się ich zjeść zbyt wielu. Przeszły jednak swego rodzaju metamorfozę; od odpychającej niektórych brei po świetny posiłek.
Zresztą u nas w domu kluski te kiedyś zwano także dziadami. Nawiązywało to do dziadów, czyli biedoty, która takie posiłki jadła. Takiego sformułowania używał zazwyczaj mój dziadek. Babcia mówiła o tlonych, ale oboje wiedzieli, o co chodzi. Także i u mnie owo danie przeszło gruntowną przemianę. Po raz pierwszy kluski te zjadłem do końca, by nie robić dziadkom przykrości, chociaż muliło mnie pod koniec posiłku dość mocno. Dziadkowie wiedzieli, że kluchy nie przypadły mi zbytnio do gustu. Robili je jednak dość często, choć biedni nie byli. Jadłem je wszakże za każdym razem, z tą tylko różnicą, że prosiłem o mniejsze porcje, a o repecie nie było mowy. Jednak z czasem przekonałem się do nich całkowicie. Cóż, smaki się jednak zmieniają. To trochę tak jak na przykład z papryką. Jako dziecko nie wyobrażałem sobie, że paprykę można jeść na surowo. Przekonałem się o jej wyśmienitym smaku dopiero jako nastolatek, szczególnie na kanapkach, będąc u sióstr mojej babci na Węgrzech. I tak już zostało. A co do klusek? Wystarczyło kilka lat, aby wspomniane dziady stały się moim przysmakiem. Po prostu. To taka kulinarna ewolucja smakowa. Tym bardziej więc bardzo brakuje mi mojej babci Stasi i jej widoku; jak stoi przy parującym ze środka rondlu, dzierżąc w swojej dłoni wysłużoną drewnianą łyżkę.
Jarosław Sawiak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie