
Jako dziecko chodziłem spać bardzo wcześnie. Momentem granicznym była godzina dwudziesta pierwsza. Skoro więc kładłem się wczas, to i rankiem wstawałem niemal o świcie. Z niepokojem więc, ale i z dużą dozą niecierpliwości, każdego ranka oczekiwałem, aż zrobi się na tyle późno, że zasadnym będzie wyjść z łóżka bez obaw, że któregokolwiek z domowników obudzi się zbyt wcześnie, i że którykolwiek z nich uzna to za rzecz irytującą.
Spanie w dzień nie wchodziło w grę. Przynajmniej odkąd pamiętam. Dlatego też spanie czy leżakowanie w przedszkolu wspominam jako swego rodzaju udrękę. O ile dobrze pamiętam, jako przedszkolak usnąłem po obiedzie tylko raz. Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy na zawołanie pani, zwiastujące koniec wypoczynku, otworzyłem swoje zdziwione i posklejane przez sen oczy, nie mogąc uwierzyć w to, że tym razem jednak mnie zmogło, a czas na drzemkę minął tak szybko, pomimo że jak dotąd dłużył się niemiłosiernie. Jednak to co w dzieciństwie lubiłem w ramach tematu spania najbardziej – to spanie u babć. Wiele dzieci tak ma do dzisiaj. Spanie w domu to nic nadzwyczajnego, to swego rodzaju rutyna i codzienność, ale nocleg u jednej czy drugiej babci to coś wyjątkowego. Jako dziecko więc u babć spałem niejednokrotnie. Ale przede wszystkim dotyczyło to mamy mojego taty. Babcia Kasia była osobą bardzo ciepłą i opiekuńczą. Bardzo lubiła zajmować się wnukami, gotować dla nich i spędzać z nimi czas. Szczególnie uwypukliło się to po śmierci dziadka w 1984 roku. Wtedy została już do końca życia sama (zmarła w 2013 roku). Dlatego też zapewne swoją troskę i czas oraz zaangażowanie przelała na swoje wnuki. Wnuków zaś miała sześciu. Ja byłem najmłodszy. Dlatego zapewne byłem przez nią traktowany w sposób szczególny. Jako ten najmłodszy i najmniejszy. Toteż spędzałem z nią naprawdę dużo czasu. Kiedy więc zdarzało się, że w którąś sobotę spotykaliśmy się u babci w którąś sobotę, to zazwyczaj zostawałem u niej do niedzieli, a czasem nawet do poniedziałku. To samo dotyczyło świąt oraz ferii, które niejednokrotnie spędzałem u niej w całości. Także części wakacji. Potrafiłem „przesiedzieć” u niej po kilka tygodni. Dom rodzinny wydawał mi się wówczas czymś trochę jakby odległym, a jednocześnie rzeczą na wyciągniecie ręki. W końcu z Podwala na Długoszyn nie było daleko. To tylko pogłębiało poczucie swego rodzaju dwubiegunowego bezpieczeństwa.
Na Długoszynie był dom, byli tam też drudzy dziadkowie, lecz babcia Kasia, chociaż mieszkała w najzwyklejszym bloku w starej części osiedla, to jednak czas spędzony z nią był zawsze fajnym czasem. Niektórzy dziwili się, że jako dziecko potrafiłem zająć się sobą, że jak twierdzono, „nie nudziłem się”. Ale tak naprawdę było. Dla mnie nie lada atrakcją były spacery czy zakupy z babcią, wyjście do kościoła, a nawet wyjazd na cmentarz na Wilkoszyn, gdzie dziadka pochowano. Nie przepadałem jedynie za jej koleżankami, a babcia miała ich sporo. Gdy przychodziły na ploty, ogarniało mnie naburmuszenie. Ich obecność jakby naruszała mój spokój, moją bezpieczną przestrzeń, zagarniając mojego strażnika i przyjaciela, którym była babcia Kasia. W domu nigdy nie mówiliśmy o niej Katarzyna. Po prostu Kasia. Owo zdrobnienie stygmatyzowało ją właśnie jako osobę dobrą i przyjazną. Jedyne co mnie przerażało to momenty, gdy wychodziła na chwilę do piwnicy, zawsze „po coś”. Owa chwila ciągłęła się niemal w nieskończoność, potęgując u mnie uczucie przerażenia. Zawsze więc, kiedy byłem z nią, zarówno w mieszkaniu, jak i gdzieś poza, to zawsze trzymałem się jej kurczowo. Dotyczyło to także snu. Jako małe dziecko spałem zawsze z nią. Potem, gdy nieco podrosłem, spałem w osobnym łóżku, w charakterystycznej wnęce. Podobnie było jeszcze wcześniej, kiedy dziadkowie mieszkali na dzisiejszym Leopoldzie. Ich domem była wielorodzinna wówczas willa, która po wojnie była mieszkaniem komendanta obozu na Chrustach. Mieszkało tam wówczas kilka rodzin. Dziadkowie mieli dużą kuchnię na początku korytarza, a na końcu tegoż pokój. Pomiędzy były pomieszczenia innych rodzin. Wspomniany pokój zawsze wydawał mi się mroczny, jakiś zimny i niedostępny. Pamiętam w nim masywne szafy i łóżka, wielkie poduchy i lalki poustawiane na nich. Zaglądaliśmy tam bardzo rzadko, zazwyczaj w towarzystwie dziadka Andrzeja. Kiedy jednak już wówczas zostawałem u nich na noc, to dziadek spał zawsze w owym pokoju, a ja z babcią w dużej, ciepłej kuchni. Ale nawet wówczas spanie w dzień nie wchodziło w grę. Pamiętam swoje przerażenie, kiedy dziadkowie mieszkali już na Podwalu. Piętro poniżej mieszkała ich córka, siostra mojego taty, Halina. Dziadkowie zostawili mnie u niej któregoś dnia, z powodu jakiegoś pilnego wyjścia. Nie byłem zbyt zadowolony z tej okoliczności. Ale zmroziło mnie i niemal sparaliżowało stwierdzenie cioci, że skoro jest już po obiedzie, to trzeba by się zdrzemnąć. Dla mnie było to nie do pomyślenia. Tym bardziej więc utkwiła mi w pamięci chwila, kiedy nagle zjawił się już dziadek i „uratował mnie” w ostatniej chwili, zabierając na górę. Zarówno w starym domu, gdzie dziadkowie mieli mały ogródek z niewielką przestrzenią, jak i później w bloku, gdzie tej przestrzeni nie było, czułem się dobrze i po prostu bezpiecznie. I tylko tam. Poza domem oczywiście.
Kiedy dziadek umarł, zrobiło się jakoś inaczej, ale to właśnie wówczas połączyła mnie z mamą mojego taty jakaś szczególna więź. Kiedy żył jeszcze dziadek, to zawsze preferowałem jego, mówiąc, że dziadka lubię, a babci już nie. Nie zastanawiałem się wówczas, czy może jej to sprawić przykrość. W rodzinie wszyscy odbierali to jako przejaw żartobliwego droczenia się z babcią. Kiedy jednak dziadka zabrakło, całe swoje przywiązanie przelałem na nią. A ona i wówczas nie zmieniła się w zasadzie wcale. Bo tak jak troszczyła się o nas zanim owdowiała, tak robiła to i później. Nawet wówczas, gdy byliśmy już dorośli. Ale to właśnie spanie u babci wydawało się być czymś najfajniejszym. Owa celebracja ścielenia łóżka, zapach świeżej pościeli i poczucie bezgranicznego bezpieczeństwa, w poczuciu którego zamykałem oczy. I chociaż takich właśnie chwil było w moim dzieciństwie bardzo dużo, to jednak każda z nich była równie wyjątkowa.
Wszak jeszcze bardziej niesamowitym wydawała się perspektywa noclegu u drugiej z babć, u babci Stasi. Przez lata dzielił nas jedynie sufit. Niby niewiele, ale tak naprawdę czasem owa niewielka płyta wydawała się przestrzenią nie do przebycia. Spanie u babci Stasi? To dopiero była heca!
O ile zasypianie u mamy mojego taty nie było rzeczą nadzwyczajną, to już takowe u babci Stasi, a więc mamy mojej mamy, było czymś nad wyraz wyczekiwanym i jednocześnie bardzo rzadkim. Babcia Stasia bowiem była osobą zupełnie innego formatu, a jej podejście do zajmowania się wnukami czy dziećmi w ogóle dość osobliwe.
Babcia miała trzech wnuków i jedną wnuczkę. Zawsze gdy przychodziło lato i wakacje zajmowała się nami pod nieobecność rodziców, którzy pracowali. Robiła nam więc z rana śniadanie, wczesnym popołudniem wołała na obiad. Jednak większość swojego czasu spędzała przy maszynie do szycia. I choć zawsze była osobą pełną troski to jednak z jakiegoś powodu nie potrafiła, a może nie chciała tego okazywać. Okalała się swego rodzaju murem nieuchwytnej znieczulicy, zupełnie jakby okazywanie czegoś więcej i bardziej było powodem do wstydu. Nie była bowiem typem opiekunki. Można powiedzieć, że doglądała nas, zajmując się jednocześnie swoimi sprawami. Wychodziła być może z założenia, że opiekę należy ograniczyć do spraw dla dzieci niezbędnych, a poza tym dzieci powinny zająć się sobą same. Było w tym trochę racji. Bardzo szybko staliśmy się bowiem dziećmi samodzielnymi. Nie oznacza to jednak, że babcia była złą osobą. Po prostu taka była. Może to kwestia wychowania albo po prostu charakteru. Nie wiem. Ale właśnie przez swoją „niedostępność” zdawała się być celem samym w sobie.
W związku z powyższym bardzo często zajmował się nami dziadek Tadek, szczególnie od czasu kiedy przeszedł na emeryturę. Pamiętam jak dziwnym wydawało mi się wcześniej to, że kiedy wstawałem rano to jego już nie było, a kiedy znowu wychodził do pracy na drugą zmianę bądź na noc jego wyjście wydawało mi się rzeczą niemal irracjonalną. Nie mogłem zrozumieć dlaczego musi wychodzić do pracy zamiast zostawać z nami. Pozostawała po nim wówczas pewna pustka. Do dziś pamiętam też swoją powracającą radość kiedy wracał z pracy, czy to rano czy też po południu – nie mogłem jednak zrozumieć dlaczego nie poświęca nam tyle czasu ile byśmy chcieli. Albo bowiem szedł po nocy spać albo zajmował się innymi sprawami. Albo coś majsterkował albo zajmował się ogrodem. Niejednokrotnie jego posiwiała głowa wystawała pośród zieleniącego się ogródka, kiedy siedział na drobnym krzesełku, plewiąc grządki. Przychodziliśmy niejednokrotnie do niego by mu potowarzyszyć, czasem pomóc ale najczęściej po to by wyrwać z grządki soczystą, słodka marchewkę, otrzepać ją z ziemi o kolano i zjeść. Najbardziej cieszyły mnie wszak te właśnie chwile gdy widywałem go przez okno jak wracał już z pracy. Ale kiedy został już szczęśliwym emerytem zmieniło się bardzo wiele. Wiele czasu poświęcał sprawom dla niego ważkim, temu wszystkiemu co dla niego było istotne. Bardzo wiele też pomagał mojemu tacie przy budowie domu. Ale pomimo tego znajdował też sporo czasu nam. Zabierał nas częstokroć na długie spacery po Długoszynie bądź na rowerowe wypady, szczególnie na swój rodzinny Borowiec, gdzie stał jego rodzinny dom i gdzie mieszkała jego siostra. Co sezon przywoziliśmy stamtąd naręcza pysznych owoców, wśród których prym wiodły papierówki i żółte, słodziutkie śliwki oraz gruszki. Często wychodziliśmy też na jeżyny i ostrężyny bądź zrywaliśmy wiśnie. A co w tym czasie robiła babcia, oprócz spraw absolutnie niezbędnych w ramach prowadzenia domu? Oczywiście szyła. Przeganiała nas często ze swej osobistej sfery dość jasno artykułując nam, że jest bardzo zajęta i że przeszkadzamy jej w pracy. Ale pomimo tego była osobą, do której ciągło nas nieustannie. Dlatego też pomimo faktu, że odganiała się od nas jak od natrętnych much to nieustannie lgnąłem do niej jak do kuszącego lepu. I chociaż z dziadkiem spędzaliśmy naprawdę dużo czasu i to w sposób naprawdę fajny to jednak w tym wszystkim mi osobiście czegoś brakowało mi jeszcze bardziej. Czego? A może kogo? Po prostu jej. Dlatego tez martwiłem się zawsze nieco kiedy rodzice wracali już z pracy. Dlaczego? Ponieważ wtedy właśnie traciłem przynajmniej część „legitymacji” do tego by z jeszcze większym zaangażowaniem dobijać się właśnie do niej. Tym bardziej więc radością przepełniał mnie każdy poranek, po każdym przebytym noclegu, kiedy rodzice wychodzili już do pracy, poranek pełen nadziei, że jak najszybciej babcia zacznie budzić nas z górnej kondygnacji domu na śniadanie, czyniąc to za pomocą starych krawieckich nożyc, którymi uderzała o równie stare, żeliwne nożyczki. To właśnie wówczas ponownie zaczęła tlić się iskra nadziei, że kolejny nocleg skończy się zupełnie inaczej niż dotychczas.
Najprawdopodobniej każdy ma w swoim życiu, na tym czy innym bądź etapie tegoż, swoją ziemię obiecaną. To miejsce poniekąd niedoścignione, którego osiągnięcie jest celem samym w sobie. Czasem ma ono charakter bardziej przyziemny i prozaiczny, niekiedy jednak oderwany mocno od rzeczywistości, niemożliwy do zrealizowania.
Dla mnie jako dla małego dziecka miejscem takim była Częstochowa, a dokładniej Jasna Góra. Jako dziecko uchodziłem za chłopca pobożnego, tuż po Pierwszej Komunii Świętej zostałem ministrantem, którym byłem przez 12 lat. Ale już jako przedszkolak przejawiałem duże zainteresowanie kościołami i wszystkim tym, co z nimi się wiąże. Szczególny prym wiodły kościoły duże i stare, także te odległe, uchodzące powszechnie za sanktuaria. Pamiętam jak bardzo oburzony byłem tym, że moja babcia, babcia Stasia, pojechała kiedyś na Jasną Górę właśnie, jadąc tam z kilkoma sąsiadkami i zabierając przy tym kuzynkę i brata. Mnie nie chciała zabrać, twierdząc, że byłem za mały na taką podróż. Pamiętam, jak prosiłem babcię, by mnie wzięła ze sobą, liczyłem też na wsparcie rodziców. Babcia jednak była nieugięta. A ja tak bardzo chciałem z nią pojechać, zarówno przez wzgląd na wycieczkę samą w sobie jak i jej cel. Rodzice tego dnia poszli normalnie do pracy, więc na cały dzień musiałem zostać z dziadkiem. W tamtym okresie, kiedy miałem może ze cztery lata, dziadek wydawał mi się dość groźnym, ponurym i niedostępnym osobnikiem. Wrażenie to potęgowały jego brązowe, rogowe okulary, który sprawiały wrażenie, jakby tenże był cały czas zły i pogniewany na cały świat. Nie była to więc zbyt atrakcyjna perspektywa. Przez cały więc dzień czekałem na powrót pielgrzymów, co rusz zerkając na bramę i ulicę ciągnącą się w kierunku wsi. Określenia „do wsi” używała właśnie babcia, mając na myśli okolice kościółka i sklepu. Przyjechali w końcu po południu, ku mojej wielkiej radości. Ogromnie cieszyłem się z ich przyjazdu. Babcia przywiozła mi niewielką figurkę Matki Boskiej, sprawiając mi wielką radość. Na zewnątrz okazywałem jednak „obrazę majestatu”, przez wzglądu na to, że babcia zostawiła mnie w domu. Od tego czasu jednak obiecywała mi kilkakrotnie, że gdy będę większy, to zabierze mnie do Częstochowy. Stało się to dopiero po kilku latach, kiedy mieszkaliśmy już z rodzicami w nowym domu przy ulicy Skałka. Do tego czasu, kiedy mieszkaliśmy już na wspomnianej Skałce, spoglądałem ze swego pokoju na północ, w kierunku Huty Katowice w Dąbrowie Górniczej, wyobrażając sobie przy tym to, jak brnę przez gęste lasy, mijam Dąbrowę Górniczą i wolnym krokiem zmierzam do celu, niczym do upragnionej ziemi obiecanej, opływającej mlekiem i miodem.
Miałem wtedy około dziewięciu, może dziesięciu lat. Było to lato, bardzo gorące zresztą. Sami dziadkowie kłócili się jednocześnie na kilka dni przed wyjazdem o to, czy w ogóle jechać. Babcia zawodziła, że w taki upał nie pojedzie, a dziadek, spoglądając na mnie ze współczuciem, usiłował ją przekonać, by jednak jechać. Potem zaś to ona deklarowała wyjazd, a dziadek, na złość jej, powątpiewał mocno w jego sens, skarżąc się na owe upały. I tak kilka razy na zmianę. W końcu udało się. Któregoś lipcowego ranka, a był to poniedziałek, ruszyliśmy w drogę. Ale zanim to się stało, dzień wcześniej, przyszli ze Srebrnika po mnie dziadkowie. Miałem się spakować, wziąć to co potrzebne i iść z nimi. Ponieważ nie mieszkaliśmy już u dziadków, a podróż miała się rozpocząć bardzo wcześnie rano, to nocleg miałem spędzić u nich. I tak naprawdę, oprócz samego celu podróży, olbrzymią atrakcją był fakt spania u dziadków. Pamiętam swoją radość, wieczorną toaletę, w czasie której delektowałem się ową nową rzeczywistością. I potem nocleg. W jego ramach zarówno chciałem usnąć jak najszybciej, by jak najszybciej wyjechać i zobaczyć docelowe miejsce, a z drugiej strony nie chciałem spać, by cieszyć się tym, że śpię u dziadków. Chciałem usnąć jak najwcześniej, ale im bardziej chciałem, tym trudniej mi to przychodziło. Dziadkowie poszli spać w osobnym pokoju znacznie później. Ich wieczorne rozmowy, a nawet pochrapywanie w łóżku wydawało mi się czymś tak nieznanym, niesamowitym i osobliwym, że nawet absolutna czerń nocy nie była w stanie mnie uspokoić i wyciszyć. Budziłem się w nocy kilkakrotnie, a kiedy w końcu przyszło wstawać o piątej nad ranem, byłem niewyspany. Jednak to tego ranka ruszyliśmy w podróż. Byłem przeszczęśliwy, uradowany jazdą autobusem, potem pociągiem. Jednak najbardziej ucieszył mnie widok smukłej, wysokiej wieży jasnogórskiego klasztoru i wszystkiego tego, co zobaczyłem na miejscu. Pamiętam jak na głównej alei niemal ciągnąłem babcię za rękę, by jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Byłem zszokowany wielkością obiektu, jego przepychem i bogactwem. Jedyne co zdziwiło mnie dość mocno to fakt, że obraz Matki Boskiej Częstochowskiej nie znajdował się w potężnej i okazałej bazylice, ale w dużo mniejszej kaplicy. Resztę dnia spędziliśmy w okolicznym parku, jedząc świeże bułki z pasztecikiem z kogucikiem. A potem, wieczorem, wróciliśmy do domu. Dopóki byłem młodym chłopcem, dziadkowie jeszcze kilka razy zabrali mnie do Częstochowy oraz do Kalwarii Zebrzydowskiej. Tylko raz trafiliśmy na ulewny deszcz przez cały dzień, który spędziliśmy w Kalwarii. W czasie pozostałych wycieczek pogoda była piękna. Mnie nie przeszkadzały nawet upały. Dla mnie natomiast rzeczą ciekawą, intrygującą i zdumiewającą było to, że wspomniana wcześniej babcia Kasia, która tak bardzo troszczyła się o mnie, na Jasną Górę czy do Kalwarii nie wzięła mnie nigdy, tłumacząc to tym, że do jednego i drugiego miejsca jest bardzo daleko (chociaż sama w obydwu była). Natomiast babcia Stasia, która na swój sposób zdawała się tak nieczuła i niedostępna, wzięła mnie ze sobą niejednokrotnie. Ale to właśnie tytułowe noclegi koiły i cieszyły mnie najbardziej, stanowiąc w kilku przypadkach preludium do fantastycznych i cieszących dziecięce serce wycieczek. Były wartością i celem samym w sobie. Babć niestety nie ma już wśród nas. I chociaż były zupełnie inne i różne od siebie to kochałem je jednakowo, bardzo i z każdym kolejnym rokiem odczuwam ich brak coraz mocniej. Jedyną nadzieją jest wszak przekonanie, że kiedy przyjdzie mi się udać na mój ostatni nocleg, wieczny i ostateczny, to śnić w jego obrębie będziemy wszyscy wspólnie.
Jarosław Sawiak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie