
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, przypominał małą, ciemną kulkę. Wspinał się po oparciu wersalki u mojego licealnego kolegi, Leszka Winiarczyka, któremu oszczeniła się nieco wcześniej suczka, wydając na świat kilka piesków. Został mu jeden. A ponieważ w domu zastanawialiśmy się od jakiegoś czasu, czy aby nie nabyć jakiegoś psa właśnie, stało się oczywiste, że psiak, który „zalegał” u Leszka, może finalnie trafić do nas.
Mama była sceptyczna, utrzymując, że nie chce żadnego psa. Miała niemiłe wspomnienia z wcześniejszymi psami, do których, szczerze powiedziawszy, nie mieliśmy szczęścia. Jeden zdechł na wściekliznę, innemu przetrącono niechcący kręgosłup w czasie odśnieżania, innego znowu nam ukradli. Tata był na tak, o ile nie będzie to suczka. Natomiast w momencie, kiedy ujrzałem go pierwszy raz, od razu wiedziałem, że z całą pewnością będzie nasz. Spoglądał na mnie wielkimi, przestraszonymi oczami. Kiedy go wziąłem na ręce, skulił się i przytulił, zaczął merdać swoim małym ogonkiem, gramoląc się w moich dłoniach. Od samego początku pojawiła się prawdziwa chemia. Oczywiście, tak jak nakazał tata, od razu sprawdziłem, czy aby to nie jest suczka. Kiedy potwierdziło się, że to chłopczyk, zabraliśmy go z bratem do domu. W drzwiach, kiedy tylko dotarliśmy do domu, wziął go na ręce tata, który oczywiście upewnił się, że to nie dziewczynka, po czym rzekł rozczulony: „aleś ty fajny”. Od razu było wiadomo, że zostanie z nami. Nawet sceptyczna mama niemal od razu zaczęła mięknąć.
Na samym początku był wystraszony. To dość oczywiste. Kiedy się bał, jego oczy stawały się duże, kulił się i podwijał ogonek. W pierwszych dniach jego miejscem pobytu był przedpokój, czyli przestrzeń pomiędzy drzwiami wejściowymi a resztą domu. Urządziliśmy mu tam miejsce do spania, miski z jedzeniem i piciem. Na wszelki wypadek, by nie plątał się po domu, u stóp schodków oddzielających resztę domu od sieni, postawiliśmy coś w rodzaju tamy, poskładanej z desek, która uniemożliwiłaby mu przedostanie się do reszty domu. Trzymanie go na zewnątrz (na polu) na razie nie wchodziło w grę. Był malutki, a na zewnątrz było dość ostra zima.
Od samego początku był zwierzakiem sympatycznym i (jak na zwierzaka) grzecznym. Miał w sobie też i potencjał urwisa. Bodaj pierwszej nocy dał już o sobie znać. Kiedy poszliśmy spać i pogasiliśmy światła, zacząć piszczeć wystraszony i poirytowany tym, że został sam. Świadomi okoliczności poszliśmy jednak spać. Finalnie noc minęła dość spokojnie. Ale już nad ranem była pierwsza petarda. Z rana mama wstawała do pracy, a że był to styczeń, na zewnątrz było jeszcze ciemno. W takich okolicznościach bardzo często schodziliśmy z piętra do kuchni po ciemku, ponieważ uliczne latarnie rozświetlały domowy mrok. Niczego więc nieświadoma mama schodziła z owych schodów, kiedy nagle… o mało nie dostała zawału. Coś w ciemności przebiegło tuż przed nią, muskając ją o nogi. Wystraszyła się jak diabli. Okazało się ostatecznie, że to nasz nowy lokator. Nie wiadomo jak to zrobił, ale przebrnął przez wybudowaną przez nas zaporę, przedostał się do salonu, tam rozgrzebał i pogryzł część gazet, a następnie rozłożył się pod ławą spać. Gdy usłyszał odgłosy zbliżającej się z góry mamy, obudził się i postanowił wrócić na wyznaczone mu pierwotnie miejsce i jak gdyby nigdy nic pobiegł do sieni. I to właśnie wówczas otarł się o nogi mamy. Kiedy skarciła go wystraszona i zdenerwowana, on ponownie zrobił te swoje wielkie oczy (niczym kot ze Shreka) i było po sprawie. Nie sposób było się na niego gniewać i złościć. Nawet wówczas, kiedy nasikał nie tam gdzie trzeba, nawet wtedy, kiedy pogryzł pantofle lub poroznosił je po domu, nawet wtedy, kiedy pogryzł niejedno. Szybko nauczył się umiarkowanej dyscypliny. Nie biliśmy go, karciliśmy go tylko tak by nauczyć go tego, co wolno, a czego nie. I równie szybko stał się członkiem naszej rodziny na szesnaście lat.
Bardzo szybko też, bez większych przetargów wybraliśmy dla niego imię. Jakie? Kuba, po prostu Kuba. Właściwie nie wiem dlaczego. Nie było ono ulubionym imieniem kogokolwiek z nas. Jednak bardzo szybko po tym, jak przyszło nam go poznać, niemal automatycznie ochrzciliśmy go imieniem Kuba właśnie, a właściwie Kubuś. Właśnie w ten sposób zwracaliśmy się do niego niemal zawsze. No może poza sytuacjami, kiedy coś przeskrobał. Wtedy to w karcący sposób wołaliśmy do niego „Kuba”. Doskonale zresztą rozróżniał obydwa te zwroty. Wiedział jednocześnie w ten sposób, kiedy wszystko jest ok, a kiedy trzeba się będzie tłumaczyć za taką czy inną przewinę tymi czarującymi, wielkimi, psimi oczami, na wspomnienie których do dziś robi mi się miękko i ciepło pod sercem.
To właśnie wówczas, w 1997 roku rozpoczęła się nasza wspólna przygoda, przygoda z niby to zwykłym psem, Kubusiem, który pod wieloma względami wywrócił nasze dotychczasowe życie do góry nogami.
Jarosław Sawiak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie