
Na wstępie chciałabym podziękować państwu za liczne maile. I tu małe spostrzeżenie: pisze do mnie więcej osób w dojrzałym wieku i raczej kobiet niż mężczyzn. W sumie nic dziwnego, kobiety są bardziej wylewne, a młodzież może nie dorobiła się jeszcze jakichś spektakularnych życiowych historii. Wasze opowieści motywowane są zazwyczaj tym, co publikuję, mam więc w zanadrzu sporo takich o duchach, o konfliktach sąsiedzkich, nieszczęśliwych miłościach, policjantach, a ostatnio o niewdzięcznych dzieciach. Dziś wybrałam coś z gatunku czarnego humoru, z kategorii „sąsiad sąsiadowi wilkiem”, a ująć by to było można optymistycznie hasłem „karma wraca”, choć w zdecydowanie inny sposób niż u naszego szeryfa z poprzedniego artykułu.
Rzecz działa się w połowie lat sześćdziesiątych, obie bohaterki tej historii już nie żyją, a opowiedziała mi ją wnuczka jednej z nich. Pani Kariny nie było jeszcze na świecie, ale widać podawana jest z ust do ust kolejnym pokoleniom, jako swego rodzaju anegdota okraszona bardzo spektakularnym gestem sprawiedliwości boskiej. Wówczas miejsce zdarzenia nie było jeszcze dzielnicą naszego miasta, tylko ościenną wioską, gdzie, jak to w tamtych czasach i takich miejscach, panowały lokalne standardy, tradycje oparte wyłącznie na ludzkim widzimisię i specyficznie pojmowane morale. I całkiem dobrze się miało pojęcie mezaliansu, ale… parafrazując klasyka, jakie sfery, taki mezalians.
Bo dziadek pani Kariny był od pokoleń mieszkańcem owej wioski, babcia natomiast pochodziła z miasta, czyli dzisiejszego centrum. Nie byli radzi jego rodzice z takiego wyboru syna, bo to „z gołą dupą przyszła na hektary”, roboty w polu na oczy nie widziała, chleba upiec nie umie, a kluski tlone ze skwarkami pierwszy raz na oczy widziała u narzeczonego w domu i ewidentnie w gębie jej rosły jak jej przyszło spróbować. Jednym słowem „dziadówa”, leń śmierdzący i jeszcze w dodatku latawica, a to już wnioskowano wyłącznie z wyglądu i sposobu ubierania się. Bo babcia Lucyna chodziła do kościoła w kapeluszu, a nie w chustce jak wszystkie uczciwe kobiety, w sukience odrobinę przed kolano i używała perfum.
Z panią Kariną spotkałam się osobiście w jej domu i miałam okazję widzieć zdjęcie ślubne dziadków, naprawdę piękna para: on, przystojny, wysoki smukły blondyn, ona – drobna, bardzo zgrabna czarnulka o pięknym uśmiechu, oczach jak węgielki i figlarnym spojrzeniu.
Lucyna była po maturze, miała całkiem niezły zawód, ale to oczywiście żaden atut. I pracowała w tym zawodzie, a to jeszcze gorzej, bo miejsce uczciwej kobiety jest w domu. Zresztą cokolwiek by nie mówiono o niej czy do niej, słowo „uczciwa” odmieniane było przez wszystkie przypadki, w kontrze do cech nieszczęsnej Lucyny.
Dziadek po ślubie dość prędko się uwinął i wybudował własny dom, bo mieszkanie z rodzicami i starszą siostrą (młodą wdową), nienajlepiej służyło jego ukochanej. Dostał od nich działkę powyżej rodzinnej posesji, co dla późniejszych wydarzeń będzie miało kluczowe znaczenie, bo żeby dojść do ulicy Lucyna musiała przechodzić przez podwórko teściów. A im wszystko było nie w smak i komentowali to głośno, niby między sobą, ale tak, żeby żadne słowo synowej nie umknęło. Już nie chodziło tylko o kapelusze i sukienki, ale o ten dom właśnie, w którym była kuchnia na gaz, łazienka z wanną i ubikacją, a na podwórku stała „syrenka”, nienowa i mimo iż dziadek częściej przy niej grzebał niż nią jeździł, ogólnie była na chodzie. To była dla nich rozpusta i obraza boska, a to, że babcia czesała się u fryzjerki i czasem malowała usta, było grzechem ciężkim, na który mieli swoje własne przykazanie: „chodź wrono jak cię stworzono”.
– Po śmierci teściów trochę się babci ulżyło, niech mnie pani źle nie zrozumie, ale taka prawda – snuła swoją opowieść pani Karina. – Na szczęście dziadek był zawsze po jej stronie, on naprawdę strasznie ją kochał, a z ciotką Józką całkiem dobrze sobie radził, bo to w końcu tylko siostra i jej czwarte przykazanie nie dotyczyło. Ale gdy dziadek zmarł, po krótkiej, ale ciężkiej chorobie, ciotka jakby dostała wiatru w żagle. Oczywiście najpierw obwiniła babcię o jego śmierć, rozpowiadała, że umarł ze zgryzoty, bo mu się kobita łajdaczyła z kim popadnie, że niedojadał, bo gotować nie było komu, niedosypiał, bo przecież jakby mógł spokojnie spać, a nawet, że mu czegoś dosypywała do herbaty. Posunęła się nawet do tego, że dawała do zrozumienia tej czy owej znajomej, że to być może z jej własnym małżonkiem przyprawiała dziadkowi rogi.
Po jego śmierci babcia wróciła do pracy, z której zrezygnowała, gdy urodziła dzieci, co już w ogóle dla ciotki było wodą na młyn, i o zgrozo! „Puściła pole ugorem”, przestała hodować kury i kaczki, a w ogródku zamiast marchwi, pietruszki i sałaty posadziła kwiatki. Kupiła na raty telewizor i nowoczesną pralkę z wirówką, a mojej mamie i jej bratu rowery. Babcia radziła sobie bardzo dobrze, dbała o dzieci i dom, ciotka natomiast żyła „uczciwie”, czyli jak w skansenie. Nadal nie miała łazienki, ani nawet bieżącej wody, korzystała więc ze studni, a za potrzebą chodziła do starego wychodka.
I tu zmierzamy do sedna, czyli przysłowiowej karmy. Pewniej niedzieli, gdy babcia pani Kariny wracała z kościoła, przechodząc oczywiście przez podwórko szwagierki, usłyszała przytłumione wołanie o pomoc dochodzące z drewnianego przybytku. Zajrzała, a jej oczom ukazał się niezwykły, ale bardzo satysfakcjonujący widok: otóż Józka, w paradnej chustce na głowie (bo niczego innego nie było widać) tkwi po szyję w gromadzonej przez lata kloacznej treści, trzymając się resztek tego, co zostało z drewnianego siedziska.
– Lucyna, ratuj – jęczała ciotka, powołując się na litość boską, miłość bliźniego i całą gamę innych zaklęć mających ruszyć sumienie babci.
– Najpierw mnie przeproś i wszystko odszczekaj – zażądała babcia. – I przysięgnij, że dasz mnie i moim dzieciom spokojnie żyć.
Ciotka oczywiście wymamrotała pośpiesznie wszystko, czego chciała babcia.
– Ale przy świadkach, bo inaczej ci nie uwierzę – tu babcia zaczęła zwoływać kolejno osoby, które wciąż jeszcze wracały z kościoła oraz najbliższych sąsiadów i zaczęła licytować: wymieniała kolejno wszystkie pomówienia, złośliwości i krzywdy, których zaznała od szwagierki, a ta musiała za każdą z osobna przeprosić, a plotki sprostować. Publicznie, przy coraz liczniejszej widowni, bo kto tylko zdążył się dowiedzieć o zajściu, pędził, by zobaczyć je na własne oczy.
– A babcia się nie bała, że się ciotka w końcu utopi? – spytałam.
– Nie, bo wpadła tam, jak się wybierała na mszę i gdyby nie stała na dnie, to przez tę godzinę już by się dawno utopiła. Tak że ten… kara boska była dokładnie w sam raz, ciotka przeżyła, ale tyle się wstydu nażarła, że do końca swoich dni chyłkiem przez wieś przemykała.
Ja dodam od siebie na koniec cytat z księdza Tischnera o trzech prawdach: „według górali są na świecie trzy prawdy – święta prawda, tyż prawda i gówno prawda”. A z tą ostatnią lepiej uważać, żeby się w g…no nie obróciła.
Grażka
Lubię słuchać ludzi, a ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Jeśli zdarzyło ci się coś, czym chcesz się podzielić, skontaktuj się z nami, a my opiszemy i opublikujemy twoją historię. Mail: [email protected]
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie