Reklama

Zdarzyło się w Jaworznie. Historie prawdziwe. Żelazny tatuś

Pani Helena zaprosiła mnie do siebie do domu, jest dziś kobietą przed osiemdziesiątką, nie korzysta z komputera, a nad rozmowy telefoniczne przedkłada rozmowy na żywo. Zainspirował ją artykuł sprzed dwóch tygodni o mężczyźnie uzależnionym od alkoholu, powoli wychodzącym na prostą.

– Dziś są inne czasy – zaczyna. – Ludzie więcej wiedzą, więcej rozumieją, przede wszystkim łatwiej jest o informacje, które mogą pomóc w rozmaitych problemach. O wszystkim się mówi, pisze, nagrywa programy, świadomość ludzka jest o wiele większa i nie trzeba być uczonym ani mieć nie wiadomo jakiego wykształcenia, żeby mieć wiedzę na każdy temat. Dziś alkoholizm jest chorobą, którą można leczyć, kiedyś jak ktoś pił, to był po prostu pijakiem i nie chodził do żadnych poradni, na spotkania AA, nikt nawet nie wymagał tego od niego, ot, był dopustem bożym dla rodziny. Tak żyli moi rodzice, mamusia i tatuś, odkąd pamiętam. Ona była głównie zajęta tym, żeby uniemożliwić mu kolejne nachlanie się, a on tym, żeby ją przechytrzyć i się nachlać. Rozwód w tamtych czasach był rzadkością i gdy któraś kobieta miała na tyle odwagi i woli, żeby do niego doprowadzić, całe potępienie ludzkie spadało na nią, bo przecież ślubowała, na dobre i na złe.


Tatuś nie był złym ojcem ani mężem, nie awanturował się, nie bił, jak się opił, to szedł spać, a jak był trzeźwy, to był do rany przyłóż. Kochał nas wszystkich bardzo, tylko ta gorzoła go sprowadziła na manowce. Czasem wracał do domu z prezentami dla wszystkich i myśmy wtedy jako dzieci strasznie płakali, mama też płakała, ale nie ze wzruszenia, tylko że zaraz przyjeżdżała milicja, zabierała prezenty i tatusia i wtedy nie było go dłużej. Dlatego tatuś nie miał stałej pracy, robił dorywczo przy budowach i remontach, stałą pracę miała mamusia i to ona nas w większości utrzymywała. Oczywiście pieniądze, bo wtedy kont bankowych nie było, chowała, jak mogła, ale tatuś miał takiego nosa, że zawsze je znalazł. I tak sobie dziś myślę, czy jakby nie ta wódka, nie zszedłby z tego świata o wiele wcześniej? Choć z drugiej strony to ona doprowadziła do wszystkich jego wypadków, w których zginąłby na śmierć, gdyby… nie był pijany jak bela. Pierwszy widziałam na własne oczy, wracałam akurat ze szkoły, gdy już z daleka dostrzegłam znajomą sylwetkę zataczającą się od krawężnika do krawężnika. Celem tatusia był na pewno sklep, ale akurat nadjechało auto dowożące chleb oraz mleko i przejechało dokładnie po tatusiu. Ludzie czekający pod sklepem natychmiast tam polecieli, zrobiła się wrzawa, sklepowa zaczęła dzwonić po pogotowie, a on się wygramolił, otrzepał, kupił dwie flaszki wina i wrócił do domu. Kiedyś przejechała po nim fura, najpierw dostał się pod konia, potem pod koła i też nic mu nie było. Któregoś razu, a była to bardzo mroźna zima, poniżej dziesięciu stopni, tatuś nie wrócił do domu na noc. A że nie przyniósł tego dnia prezentów, raczej nie wylądował na dołku i wszyscy się martwiliśmy. Mamusia obleciała jego kumpli, obeszła dookoła gospodę, ale go nie znalazła i nikt nic nie wiedział. Na drugi dzień tatuś znalazł się w szpitalu, ktoś wezwał karetkę, gdy zauważył go na ranem w zaspie i go zabrała. Przeżył, ale powiedzieli, że ma tak odmrożone nogi, że bez amputacji się nie obejdzie, a on jeszcze tego samego dnia wypisał się na żądanie i na tychże nogach wrócił do domu, a po drodze zaopatrzył się we flaszkę.


Na weselu mojej najstarszej siostry już przed wyjazdem do kościoła był taki pijany, że mamusia zawlokła go na strych i zamknęła na klucz, żeby trochę doszedł do siebie. Bo wtedy wesela robiło się w domu, wynosiło się wszystkie meble, pożyczało po sąsiadach stoły i krzesła, a do tańca przygrywał i przyśpiewywał jeden chłop z harmonią. Po obiedzie mamusia miała zamiar do niego zajrzeć, ale między rosołem a drugim daniem tatuś wtoczył się między gości, cały w sianie i zajął należne mu miejsce koło małżonki. Drzwi od strychu były dalej zamknięte na klucz, a tatuś razem ze wszystkimi biesiadował przy stole. Okazało się, że wypadł z małego okienka, gdy próbował się rozeznać w sytuacji, co widział jeden z weselników siedzący w tym czasie w wychodku. Prosto na beton, z jakichś dwunastu metrów…


Ale nogę, tą niby wcześniej odmrożoną, odjęli tatusiowi za parę lat, bo wdała się do niej gangrena. On się panicznie bał szpitali, to jest jedyna rzecz, której się bał i może jakby poleżał wtenczas dłużej, ta gangrena by mu się później nie przyplątała? Tym razem nie miał wyjścia i musiał poleżeć, ile było trzeba, a potem dostał protezę za państwowe pieniądze, bo tak wtedy działała służba zdrowia. Całymi godzinami ćwiczył chodzenie na tej protezie i nie minął tydzień, gdy mógł od nowa latać do sklepu po alkohol. Gdy się mamusia zorientowała, bo kiedy wracała z pracy, zastawała go pijanego w sztok, zaczęła zabierać z sobą tę jego nogę, ale od czego są koledzy? Zawsze znalazł się jakiś litościwy i poratował go w potrzebie, zwłaszcza że i sam się przy okazji uraczył, bo tatuś chytry nie był, a miał już swoje pieniądze, bo dostał rentę. I taka była różnica, że jak kiedyś pił poza domem, teraz urządzał libacje w domu. A gdy doszło do tego, że sfajczyli z kumplami wersalkę, mamusia mu nogę oddała. Mogę tylko dodać, że spaliła się cała poduszka, pół pierzyny i drewniany bok, spalił się na tatusiu sweter, tatuś się poparzył, ale nie za bardzo, bo jak przesiedział trzy dni w wannie z zimną wodą, to mu wszystko przeszło.


Tatuś zmarł dobiegając siedemdziesięciu lat, podczas jego pierwszej w życiu trzeźwej Wigilii, jaką pamiętam. Tuż przed świętami wyszło mu z badań, że trzeba będzie usunąć woreczek żółciowy, bo najpierw zaczął go pobolewać, potem przyszły coraz częstsze kolki i musiały być naprawdę silne, skoro tatuś sam z siebie poszedł do lekarza i jeszcze zgodził się na operację. Postanowił na tę intencję nie brać alkoholu do gęby do samej operacji, co świadczyło o tym, jak bardzo musiał być przerażony. Ale nie doczekał. I nie zszedł naturalnie, zginął przy świątecznym stole z rąk własnego szwagra, brata mamusi. Bo to było tak: zakrztusił się pierogiem z kapustą, nie pogryzł go widocznie i ten pieróg utknął mu w gardle. Najpierw zaczął się krztusić i gdy mu nie przechodziło,  mamusia zaczęła go walić po plecach, potem dołączył do niej wujek, ale gdy tatuś zaczął sinieć i zipieć, on postanowił mu tego pieroga przepchnąć widelcem i przebił mu tchawicę. A żeby zawołać karetkę, trzeba było lecieć kilometr do straży do telefonu, tam też mieli Wigilię, więc nawet jakby ktoś chciał pomóc, to nie mógł. No więc trzeba było czekać na karetkę i jak przyjechała, tatuś już nie żył.
I właśnie do dziś mi się nasuwa pytanie, czy gdyby był ochlany jak zwykle, to może by nie umarł wtedy? Może ten pieróg przepity gorzałą by mu nie utknął, a jeśli już, to przeżyłby do przyjazdu karetki i by mu tą tchawicę zaszyli?

Grażka

Lubię słuchać ludzi, a ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Jeśli zdarzyło ci się coś, czym chcesz się podzielić, skontaktuj się z nami, a my opiszemy i opublikujemy twoją historię. Mail: [email protected]

Aplikacja jaw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 07/12/2024 10:00
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo jaw.pl




Reklama
Wróć do