Reklama

Zdarzyło się w Jaworznie. Historie prawdziwe. Nosiła wilczyca razy kilka…

Jaw.pl - Jaworznicki Portal Społecznościowy
18/01/2025 10:00

Tym razem wysłuchałam historii naszej czytelniczki przez telefon, bo jak stwierdziła, nie potrafiłaby jej opisać w mailu tak, by oddać cały dramatyzm i komizm jednocześnie. I rzeczywiście, nawet gdyby jej się to udało, słowo pisane nie niosłoby z sobą tego napięcia sytuacyjnego ani emocji, które towarzyszyły rozmowie. Pani Andżela zdała mi relację z jednego dnia z życia pewnego zakładu pracy w naszym mieście, i to nie takiego zwyczajnego dnia, bo był to pierwszy kwietnia, czyli znany nam wszystkim i chyba mało przez kogo lubiany Prima Aprilis.

Bo któż z samego rana po przebudzeniu pamięta o tym, by być czujnym i nie dać „zrobić się w konia”? Na tym właśnie rok w rok bazowała szefowa Andżeli i pozostałych pracowników, już od świtu bombardując podwładnych dramatycznymi telefonami. Zawsze miały ten sam schemat, była to informacja, że z winy osoby, do której dzwoniła, coś strasznego wydarzyło się w pracy. I zanim wyrwany ze snu człowiek się ogarnął, skumał, że jest to dzień z tradycją robienia sobie głupich kawałów, zanim szefowa (jeśli do końca rozmowy nie zorientował się, że to kawał) wykrzyknęła radośnie: Prima Aprilis, przeżył niezły horror. Mało tego, potem przez cały dzień pastwiła się nad nimi, nabijając się z każdego po kolei, jak pięknie dał się jej nabrać.

W ubiegłym roku, na dzień przed owym dniem zjawił się u nas w biurze zatrudniony od niedawna konserwator, który odczuł na sobie poczucie humoru szefowej dopiero jeden raz, ale tak mu to dopiekło, że postanowił nie tylko wyczulić na ten dzień i siebie i nas, ale i wziąć na niej odwet, który zapamięta na długo. To była akcja zakrojona na szeroką skalę, w której wziął udział nawet jej własny mąż, ale po kolei.
Krzysiek, nasz konserwator, miał już telefon o szóstej rano z informacją, że zostawił otwarte drzwi awaryjne i ktoś ukradł cały sprzęt elektroniczny.

– Niemożliwe – odparł z przekonaniem. – Przecież ja miałem wczoraj urlop na żądanie, bo musiałem wyrwać zęba.
Szefowa usiłowała go przekonać, że coś mu się pomieszało, ale on dzielnie wytrwał przy swoim. Druga w kolejce byłam ja. Kobieta mocno dramatyzującym głosem wykrzyczała w telefon, że nie zakręciłam wody w kuchni i całe piętro zalało.
– Coś się szefowej musiało pomylić – stwierdziłam. – Jeśli już, to pani musiała to zrobić, a przynajmniej nie posprawdzać wszystkiego przed wyjściem, bo to pani wychodziła ostatnia.
– Nieprawda, ostatni wychodził Krzysiek i w dodatku zostawił otwarte drzwi! – odkrzyknęła poirytowana.
– No co pani, przecież Krzyśka wczoraj nie było, ząb go rozbolał i wziął wolne, nie pamięta pani?

Gdy przyszła kolej na Anetę, szefowa wspięła się na wyżyny kreatywności. Usiłowała jej wmówić, że zostawiła w budynku zamkniętego na całą noc interesanta i firmę czeka z tego tytułu sprawa sądowa. Aneta trzymała się twardo ustalonej wcześniej wersji, że to szefowa wychodziła poprzedniego dnia ostatnia, a Krzyśka nie było, bo rozbolał go ząb.
Gdy już wszyscy pojawiliśmy się w pracy, zachowywaliśmy się jakby nigdy nic. Każde z nas ostentacyjnie ubolewało nad konserwatorem cierpiącym z powodu zęba, a on dla uwiarygodnienia całej sprawy zjawił się z wielkim, wypchanym policzkiem. Kierowniczka przyglądała nam się uważnie z pełnym zadumy milczeniem, a my działaliśmy dalej. W południe miała jechać w służbowej sprawie do urzędu, musieliśmy więc do tego czasu zrealizować swój plan. Ja miałam szefową czymś zająć, Aneta buchnąć jej w tym czasie z torebki kluczyki od nowiutkiego auta, a Krzysiek dokonać reszty. Los nam sprzyjał i samochód szefowej bez najmniejszych komplikacji został przez niego odprowadzony i postawiony pod jej domem, a on zdążył wrócić, zanim się jego nieobecność wydała. Potem wszystko toczyło się w miarę normalnie, w miarę, bo gadatliwa zazwyczaj kobieta była wyjątkowo cicha i wycofana, ale tylko do czasu, gdy zbliżyła się pora na jej wyjazd do urzędu. Najpierw bezskutecznie zaczęła poszukiwać kluczyków, w czym obie z Anetą uczynnie jej pomagałyśmy, aż w końcu koleżanka zasugerowała, że może zostały w samochodzie, więc szefowa pobiegła sprawdzić. Wróciła roztrzęsiona i blada, wrzeszcząc w niebogłosy, że ktoś ukradł jej auto. Miotała się i wyklinała, nic dziwnego, bo kupiła je nie dalej jak tydzień temu prosto z salonu. Potem w olśnieniu zawołała Krzyśka i kazała mu przejrzeć monitoring, ale on oznajmił, że urządzenie od dwóch dni jest w naprawie, bo była jakaś awaria. Zasugerował za to, że może pani Kazia coś zauważyła, bo ma najbliżej do parkingu. Nigdy bym nie podejrzewała naszej sprzątaczki o taki talent aktorski, ale to był dosłownie majstersztyk. Najpierw spokojnie słuchała lamentów biegającej w kółko kierowniczki, po czym na jej twarzy pojawiło się bardzo naturalnie wyglądające zdumienie.

– Ale pani kierowniczko – zaczęła z udawanym zmieszaniem. – Przecież… ten… tego… pani nie przyjechała dzisiaj autem…
– Jak to nie przyjechałam? To czym przyjechałam? – nerwy kobiety zaczęły sięgać zenitu.
– Może ktoś panią przywiózł? Albo na piechotę pani przyszła – podrzuciłam.
– Na piechotę? Z drugiego końca miasta? – napadła na mnie.
– To może autobusem – wtrącił się Krzysiek.
– Nie, no dom wariatów! – krzyknęła kobieta z rozpaczą w głosie.
– Tego nie powiedziałem – konserwator spojrzał na nią wymownie. – Nie śmiałbym…
– Dzwonię na policję – szefowa trzęsącą się ręką usiłowała wybrać na komórce numer, ale pani Kazia ją powstrzymała.
– Może najpierw niech pani zadzwoni do domu, jeśli ktoś o tej porze jest, bo skoro pani nie przyjechała autem,  to pewnie stoi w garażu.
– Jest mąż – odparła i wybrała jego numer.
Czekaliśmy wszyscy w napięciu.
– Mówi, że kluczyki leżą na stole w kuchni, a auto stoi przed bramą… Ale to niemożliwe przecież…

Nie było już czasu na bardziej szczegółowe dywagacje i szefowa poprosiła męża, by przyjechał i podwiózł ją do urzędu. Czas oczekiwania na jej męża wykorzystaliśmy do ostatniej sekundy, troszcząc się głośno o stan zdrowia przełożonej spowodowany przepracowaniem, udzielając licznych rad i wysyłając na pilny, długi wypoczynek. I dopiero gdy mężczyzna się zjawił, stanęliśmy obok niego rzędem i wszyscy razem krzyknęliśmy: Prima Aprilis!
Potem nastały w pracy dwa ciche dni, ale już trzeciego szefowa sama włączyła się w nasze żarty o tym, jak to pięknie zrobiliśmy ją w bambuko. Bo to jest całkiem fajna babka, z dystansem siebie i nie brakuje jej poczucia humoru, tylko że to poczucie wymaga jeszcze wyczucia.

Kiedy pani Andżela skończyła opowiadać, trudno mi było przestać się śmiać. Ta akcja była naprawdę godna podziwu i jak się na koniec dowiedziałam, poskutkowała zakończeniem primaaprilisowych żartów kierowniczki. Obiecałam mojej rozmówczyni, że nadam jej opowiadaniu trochę fantazyjnego sznytu – w formie, ale nic a nic nie zmieniając w jego treści.
Grażka

Lubię słuchać ludzi, a ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Jeśli zdarzyło ci się coś, czym chcesz się podzielić, skontaktuj się z nami, a my opiszemy i opublikujemy twoją historię. Mail: [email protected]

Aplikacja jaw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 18/01/2025 10:00
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo jaw.pl




Reklama
Wróć do