
Czarny humor fajny jest na ekranie, w literaturze, ale niekoniecznie w życiu. Zwłaszcza, gdy tego typu dowcipem zapragnie się przed nami popisać… los. A oto przykład jego godnej podziwu kreatywności, opowiedziany przez bohaterkę poniższych wydarzeń:
„Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. U mnie w życiu się to nie potwierdzało, przeciwnie, należę raczej do tych „spadających na cztery łapy”. Nastał jednak taki dzień, że owo powiedzenie ziściło mi się co najmniej podwójnie. I to nie w byle jaki dzień, bo pięćdziesiąte urodziny mojego męża. Tak się złożyło, że był na dwudniowym służbowym wyjeździe, z którego miał wrócić właśnie w dniu swojego święta. Uznałam, że wykorzystam ten czas, by przygotować mu wyjątkową urodzinową niespodziankę: kupić super prezent, udekorować mieszkanie i podać uroczystą kolację z winem i świecami. Bardzo byłam swoim pomysłem podekscytowana i w przeddzień wybrałam się do miasta po zakupy. Mąż nosił się z zamiarem nabycia nowego telefonu, miał już nawet upatrzony model, ale ponieważ dotąd tego nie zrobił, pomyślałam, że właśnie z takiego prezentu się najbardziej ucieszy. Miałam na ten cel odłożoną konkretną kwotę, ale… padło na mnie jakieś fatum. Nie wiem, czy wymierzone we mnie, czy w mojego męża, ale tak złośliwe, że wręcz niewiarygodne!
Wzięłam jego samochód, bo w moim było mało paliwa, a ja miałam w planie dłuższą trasę. Rzadko zdarzało mi się wsiadać za kierownicę jego auta, robiłam to w razie konieczności i niechętnie, bo wóz był jak dla mnie zbyt wielki. Ja miałam swoją maleńką micrę, do niej byłam przyzwyczajona i jeśli już przyszło mi prowadzić auto męża, robiłam to z duszą na ramieniu. Dzięki ostrożnej jeździe nigdy do tej pory nawet go nie zarysowałam, ale gdy padnie na człowieka pech, nawet największa rozwaga mu nie zaradzi. Przejeżdżałam akurat przez rynek (wówczas odbywał się tam jeszcze ruch samochodów), gdy zza stojącego na poboczu „dostawczaka” wyskoczył mi wprost na auto facet, odbił się od jego boku i runął na chodnik. Jechałam tam może ze dwadzieścia na godzinę, ale i tak nie miałam szans zahamować, bo gość był o wiele szybszy niż moje auto. Wysiadłam przerażona, gotowa dzwonić po pogotowie i na policję, ale on sam zaczął mnie przekonywać, że nic mu nie jest, ponadto był pod widocznym „wpływem” i być może sam się obawiał ukarania. Poprosił tylko, żebym go kawałek podwiozła. W czasie jazdy zaczął mi dawać do zrozumienia, że powinnam mu to zdarzenie zrekompensować, że nici z fuchy, na którą się właśnie wybierał i tak się rozkręcał, że na koniec wyszła mu kwota, która podniosła mi włosy na głowie. Wobec takiego obrotu sprawy postanowiłam jednak zawieźć go na pogotowie i tak też zrobiłam, ale on pod szpitalem się zaparł i odmówił wyjścia z samochodu.
Woziłam się więc z nim po mieście w tę i nazad, a on przez cały czas się licytował, zmniejszając sukcesywnie kwotę swojego „odszkodowania”. W końcu zatrzymałam się przy bankomacie i dla świętego spokoju (oraz chęci pozbycia się z auta charakterystycznego odoru) dałam mu tę kasę. Wciąż jeszcze było mnie stać na zaplanowane zakupy, ale… wtedy też, o zgrozo, zauważyłam, że mam rozwalone lusterko od strony pasażera. Pomyślałam: trudno, najwyżej nie zrobię aż tak wypasionego przyjęcia. Podjechałam pod sklep z częściami samochodowymi, ale niestety takiego lusterka tam nie mieli. Poradzono mi pojechać do innego sklepu, specjalizującego się w częściach do tych konkretnych aut, więc (wciąż jeszcze) będąc dobrej myśli, postanowiłam z tej rady skorzystać. I tu, cofając, by wyjechać z parkingu… walnęłam tyłem w betonowy słupek. Nie było bardzo dużej szkody, ale i nie było opcji, żeby mąż nie zauważył. Ułożyłam więc prędko kolejny plan: kupię lusterko i mechanik, do którego pojadę, by mi je założył, wyklepie również wgniecenie. Byłam coraz bardziej roztrzęsiona, ale nadal jeszcze wierząc w swoją zdolność do „spadania na cztery łapy”, nie popadłam w całkowite załamanie. I tu, wydawałoby się, zła passa zaczęła się przełamywać, bo w kolejnym sklepie udało mi się lusterko kupić, a po przeciwnej stronie ulicy był mechanik samochodowy i moje problemy mogły zostać zażegnane.
Wszystko zależałoby od ceny usługi. Podeszłam tam na wszelki wypadek na piechotę, układając sobie po drodze, w jaki sposób wybłagam tak szybkie załatwienie sprawy. I tu znowu rozbłysło światełko w tunelu, mechanik zgodził się zająć autem od ręki, ale… niestety, o telefonie mogłam zapomnieć. Idąc do samochodu, zdążyłam wymyślić alternatywny prezent: elegancki, markowy portfel z prawdziwej skóry. Też by się już mężowi przydał, a byłby to jeszcze wciąż godny podarunek urodzinowy. Wsiadłam więc do auta, odpaliłam, i… drążek zmiany biegów został mi w ręce. – Nie wierzę! – pomyślałam. – To się nie dzieje naprawdę! Ale się niestety działo. Naprawa wszystkiego kosztowała mnie tyle, że musiałam po raz kolejny zweryfikować swój plan na prezent, włącznie z mocnym ograniczeniem „wypasionej kolacji”. Koniec końców mąż dostał ode mnie góralskie kapcie, zamiast prawdziwego szampana był „szampan” z Biedronki, sama upiekłam pizzę oraz babeczki. I tylko na balonach nie oszczędzałam. A ponieważ mąż pojęcia nie miał, jak bardzo ta impreza odbiegała od pierwotnego zamysłu, po prostu miło spędziliśmy wieczór. Do dziś też nie ma pojęcia, że dostał w prezencie kapcie za cenę, której nie wymyśliliby najcwańsi górale”.
Grażka
Lubię słuchać ludzi, a ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Jeśli zdarzyło ci się coś, czym chcesz się podzielić, skontaktuj się z nami, a my opiszemy i opublikujemy twoją historię. Mail: [email protected]
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie