
W każdym bodaj domu jest takie miejsce, które budzi przeróżne skojarzenia i wspomnienia. Niektóre z nich napawają lękiem, niektóre kojarzą się pozytywnie. W pamięci przywołują dźwięki, zdarzenia i zapachy. Są to bardzo często schowki, piwnice czy strychy. Natomiast w naszym domu była to niewątpliwie stara kuchnia.
Był oczywiście wielki strych o specyficznym zapachu, była stara, niska piwnica, w której widoczny był zarys fundamentów najstarszej, przedwojennej części domu. Było tam ciemno i wilgotno. Przestrzeń ta służyła jedynie temu, by przetrzymywać tam ziemniaki. Dawniej stało tam jeszcze podobno żarno, na którym mielono niegdyś zboże. Na posesji był też tak zwany chlew, który kiedyś rzeczywiście był chlewikiem, by potem stać się składem drewna i narzędzi. Była też alternatywna piwnica, usytuowana w osobnym budynku na parceli, mieszcząca także wspomniany chlew. W piwnicy tej znajdował się piec centralnego ogrzewania. Co osobliwe, do piwnicy tej, nie wiedzieć czemu, schodziło się ponad dwa metry w dół. Niby nic nadzwyczajnego, ale gdy padały intensywne deszcze, piwnicę notorycznie zalewało, a więc i piec od centralnego także. Cała okolica zresztą, czyli rejon Srebrnika, była rejonem podmokłym. Na każdej niemal działce funkcjonowały studnie. Dopiero wiele lat później piwniczną dziurę zasypano, a piec centralny przeniesiono do izby obok. To właśnie tam, znacznie wcześniej, pośrodku wspomnianego, drugiego budynku, w niewielkiej izbie mieszkał brat naszej babci, wujek Edmund. Mieszkanko to przypominało bardziej norę niż jakikolwiek przybytek, ale jak widać wujkowi to wystarczało, a już na pewno nie przeszkadzało. Jednak z jakiegoś powodu w mojej pamięci usadowiła się na dobre tytułowa stara piwnica. Dlaczego?
Po pierwsze, zadecydował o tym fakt, że w parterowej części domu, w której mieszkałem z rodzicami i bratem de facto kuchnie były dwie. Jedna to ta, którą używaliśmy na co dzień i w której ogniskowało się nasze codzienne życie. Oprócz tego sień, kantorek na słoiki, przyprawy i temu podobne rzeczy, łazienka i dwa duże pokoje. Ale znaczną część naszego poziomu znajdowała właśnie stara kuchnia. Po drugie, przestrzeń ta przywodziła na myśl pewien nimb tajemniczości i niedostępności. Notabene intrygowało mnie to, dlaczego owa kuchnia, stara kuchnia, nie została zlikwidowana. Można by z niej wygospodarować kolejny pokój, szczególnie wówczas kiedy zaczynaliśmy być z bratem coraz starsi. Myślę jednak sobie, że zdecydował o tym fakt, że rodzicie zdecydowali się na pewnym etapie na budowę nowego domu, więc poszerzenie wewnętrznej przestrzeni w starym domu uznano pewnie za bezzasadne. I chyba słusznie.
Stara kuchnia natomiast była niczym innym jak wielką graciarnią. Byłą tam stara żeliwna wanna pod ścianą, były tam stare nieużywane garnki, także wielkie gary do prania pościeli, naczynia i sprzęty; pudła, szmaty (tak nazywaliśmy ścinki i tkaniny bądź niedokończone ciuchy z krawieckiej pracowni naszej babci, która zresztą na pewnym etapie tam właśnie szyła i przyjmowała zainteresowanych), były też szuflady z nićmi, stary stół, tapczan. W rogu kuchni natomiast stał stary piec kuchenny. Przez wiele lat był ona nadal czynny. Za każdym razem, kiedy babcia gotowała pranie, a zazwyczaj działo się to w lecie, rozpalała właśnie w tym piecu, stawiała na nim wielkie gary, w których gotowała pranie właśnie, zazwyczaj była to pościel. Nie pozwalała mi się zresztą zbliżać do tych wielkich garów ze względu na wrzątek. Pościel zaś wyciągała wielką warzechą, wkładała ją do wielkiej miski, czekała aż trochę obcieknie i ostygnie, po czym wynosiła je na zewnątrz, po czym wieszała na środku podwórza na sznurkach. Pamiętam, że w kuchni wówczas było bardzo gorąco. Dlatego też babcia proceder ów rozpoczynała wcześnie rano, póki było jeszcze dość chłodno. Piec stał w kuchni jeszcze przez wiele lat, do momentu, kiedy już po naszej przeprowadzce dokonano generalnego remontu i ową kuchnię zamieniono na pokój. Do tego czasu jednak stara kuchnia była kuchnią, używaną od czasu do czasu. Wspomniane gary nęciły mnie za każdym razem, kiedy babcia gotowała pranie. Nie miałem niestety do nich przystępu, bawić się mogłem nimi tylko wtedy, kiedy stały nieużywane. A było ich kilka. Jeden z nich na pewnym etapie był niemal tak duży jak ja. To ekscytowało mnie jeszcze bardziej, bo na punkcie garów hopla miałem nieprawdopodobnego. Pamiętam, jak któregoś razu upatrzyłem sobie jeden z większych garów, a że kuchnia była zagracona, to chciałem wytargać go na zewnątrz i przenieść do oficjalnej kuchni. Finalnie, choć z wielkim trudem udało mi się to – jednak ku wielkiemu niezadowoleniu babci. Było tam też stare żelazko na duszę z osobnym wkładem (duszą), który wrzucało się do paleniska, czekało aż rozgrzeje się odpowiednio, potem wkładano ją do środka i dzięki nagromadzonej temperaturze można było prasować. Nie wiedzieć czemu nie posiadało już rączki, dlatego jego kikuty przypominały nadpalone gałęzie drzewa. Samo żelazko zresztą też było osmolone i nieprzyjemne w dotyku.
Była ona rzecz jasna kuchnią jako taką jeszcze z czasów starego domu i czasów prababci Walerii. I w takim stanie przetrwała przez wiele lat w swej pierwotnej formie. Z żółtym gumolitem na podłodze, starym piecem, okrągłym stołem zagraconym przeróżnymi rzeczami, wspomnianą wanną, nieużywanymi sprzętami, a nawet zabawkami, piecem oraz równie starym zegarem na ścianie. Z całą pewnością gotowano tam kiedyś i jedzono, spędzano czas, szczególnie w długie jesienne i zimowe wieczory. A dla mnie, jako małego dziecka była to przestrzeń tajemnicza i nieznana. Poza okresem, kiedy babcia tam gotowała pranie, miejsce to było niemal całkowicie zastawione różnymi rzeczami. Do tego stopnia, że trudno się tam było dostać. Jednak było to jednocześnie miejsce, w którym zakamarki i to, co się w nich kryło, stanowiło i tajemnicę, i cel sam w sobie, rozbudzający wyobraźnię małego dziecka. Czasami więc wkradałem się tam potajemnie, przetrząsałem graty, wynosiłem co się tylko dało w sposób możliwie niezauważalny, by bawić się i sycić niedoścignionym. A kiedy owo niedoścignione zaczęło mi się nudzić, to już nie tak potajemnie wracało na swoje miejsce, ustępując przestrzeń innym, nie mniej ciekawym szpargałom. Ilekroć bym tam jednak nie zaglądał w żadnym celu, ilekroć bym nie wracał po coś lub czegoś nie odnosił, to dziwne pomieszczenie było dla mnie swego rodzaju oazą, fragmentem rzeczywistości nieznanej i tajemniczej, stanowiącej relikt przeszłości pełnej tajemnic i nierozwikłanych zagadek. Przez swoją ograniczoną zaś dostępność stanowiło cel sam w sobie, o wiele bardziej pożądany i upragniony.
Jarosław Sawiak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie