
Z przyjemnością przeczytałem książkę Adama Zadwornego „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku”. Nie jest to jakaś nic niemówiąca beletrystyka, napisana przez miernej jakości dziennikarzynę dla wywołania efektu wow. Jest to reportaż napisany na podstawie akt procesowych, a także na podstawie wielu rozmów z rodzinami poległych, a także z tymi, którym udało się uratować. Autor w rzetelny sposób opisuje kulisy nie tylko samej tragedii, ale także zawiłości toczącego się procesu. Jak niewiele znaczy jednostka, walcząca o prawdę i sprawiedliwość z całą urzędniczo-prawniczą machiną. Lepiej tego nie mogą oddać słowa inne niż cytat z recenzji: „Interesuje go nie tylko przebieg katastrofy, którą odtwarza niemal minuta po minucie, ale także mozolne śledztwo. Komu najbardziej zależało na ukryciu prawdy? I dlaczego nawet dzisiaj tak trudno się do niej zbliżyć?”.
Powodów, że czekałem na tę publikację, było kilka. Z racji wykonywanego zawodu bezpośrednio mnie dotyczy. Była to także największa katastrofa morska w powojennej Polsce, a ferowane wyroki… delikatnie mówiąc były co najmniej kontrowersyjne. Kilka miesięcy po katastrofie studiowałem z synem starszego mechanika, który tego feralnego dnia już nie wrócił z morza. Choć wszyscy byliśmy ciekawi prawdy, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Zresztą w świetle publikowanych wyroków przez kolejne izby morskie, nawet nie było sensu. A wszyscy, którzy cokolwiek wiedzieli, nabierali wody w usta. Powodem było także, aby utwierdzić się w przekonaniu o skali nieprawidłowości, niekompetencji i przekrętów, o których w środowisku się mówiło. A polskie władze, jako mistrzowie świata w zamiataniu wszystkiego pod dywan, skutecznie blokowały dostęp opinii publicznej do rzetelnej informacji.
Prawda jak bardzo aktualne do dziś? Zwłaszcza w wykonaniu neoprawicy, żywcem biorącej przykład z komuchów. I wreszcie, aby potwierdzić, jak wielu jest w stanie sprzedać się za garść srebrników dla własnej korzyści, ustalając krzywdzące wyroki niszczące życie innym. Niby kapitanowie, członkowie izby morskiej, winnymi katastrofy uczynili… pogodę i kapitana, który wraz ze swoim okrętem poszedł na dno. Zwykły laik, wiedząc, że tej feralnej nocy w tym rejonie były 4 polskie promy, stwierdziłby, że coś tu nie pasuje. Zapytałby, dlaczego tylko jeden zatonął, a reszta nie, jeśli taki był armagedon?
Jak niewiele w Polsce kosztuje życie ludzkie. Rodzinom ofiar wypłacono odszkodowanie w wysokości 115 ówczesnych milionów, które wystarczyły na kilka miesięcy utrzymania. Odszkodowanie córki austriackiego kierowcy i jego konkubiny było zdecydowanie wyższe. Prawnik wnioskował o wypłatę 684 tys. USD. Na jaką kwotę opiewała ugoda? Tajemnica. Wdowa po kapitanie walczyła 15 lat w sądach różnych instancji o odzyskanie dobrego imienia jej męża. Dopiero trybunał w Strasburgu dopatrzył się nierzetelności i stronniczości procesów przed polskimi izbami. Wdowa po polskim kierowcy, po latach prosiła Izbę Morską w Gdańsku, aby nie wysyłać powiadomień o kolejnych rozprawach: „Nie mogę przyjeżdżać na rozprawy, bo to jest daleko i nie stać mnie już obecnie na bilety i utrzymanie przez dwa dni”. „Pragnę spokoju, już nic nie wskóram i nikt mnie nie pomoże”. A moje podstawowe ubezpieczenie, gdybym nie wrócił z morza to 100 tys. euro plus wsparcie firmy.
Opinia publiczna wie tylko tyle, ile zainteresowany zechce powiedzieć. Jak widzimy nawet w przypadku poważnych katastrof. Powód zazwyczaj jest ten sam. Unikanie kosztów, ukrywanie nieprawidłowości lub braki kompetencyjne. Czasami także zwykła głupota.
Dawne Polskie Linie Oceaniczne posiadały kiedyś 12 drobnicowców, którym nadano imiona polskich uzdrowisk. Potocznie nazywano je „zdrojowcami”. Busko i Kudowa zatonęły dość szybko w pierwszej połowie lat 80. Oficjalny powód to pogoda, źle zamocowany ładunek lub przeładowanie. A z tymi przypadkami wiąże się interesująca historia, o której teraz można powiedzieć. Mój brat, krótko po zatonięciu drugiego z nich, właśnie kończył studia. A że był ambitny i stateczność to był jego konik, pracę magisterską pisał na temat „zdrojowców”. Promotor zadał mu tylko jedno pytanie. Czy student chce mieć bardzo dobrą pracę, czy chce ukończyć studia? Jeśli chce ukończyć, to student zmieni dwa współczynniki, aby było dobrze. Wie na pewno, o które chodzi.
Ja swoje studia kończyłem trochę później. W 1996 roku praktyki swoje odbywałem w Polskiej Żegludze Bałtyckiej na leciwym wtedy promie m/f „Wilanów”, rocznik 1965. Niestety, większość czasu spędziliśmy na stoczni w Gdańsku z powodu remontu silnika głównego. Statek był wyposażony w 2 śruby napędowe i po dwa silniki główne pracujące na każdą z nich. Jeden silnik już od kilku lat pracował jako „mobilny magazyn części zamiennych”, gdyż korbowody „ujrzały światło dzienne”. Pech chciał, że zatarł się drugi silnik, pracujący na tę samą śrubę. W takim przypadku statek nie może pływać. Konieczna była wizyta specjalistów z fabryki MAN-a i produkcja łożysk ślizgowych pod konkretny wymiar. O przyczynach awarii oczywiście nikt nie mówił. Głośno natomiast było o tym, że koszt naprawy przewyższy wartość całej jednostki. Ale nie to mi utkwiło najbardziej w pamięci. Ciekły uszczelki jednej chłodnicy płytowej i potrzebna była ich wymiana. Superintendent (osoba w biurze odpowiedzialna za techniczny stan statku) po osobistej inspekcji wrócił po jakimś czasie z reklamówką silikonu. Już wtedy podjąłem decyzję, że pracy tam nie będę szukał, nawet za cenę atrakcyjnej rotacji – 14 na 14 dni.
Interesującą sprawą był upadek dalekomorskiej floty rybackiej. Pisano o przestarzałej flocie, o szelfie kontynentalnym, o błędach w zarządzaniu (https://gs24.pl/utopiona-potega/ar/5059268). Nie pisano o jednym. Jednym z najważniejszych składników pensji załóg rybackich była premia połowowa. Kapitanowie więc wypuszczali kolejny trał, gdy przetwórnia nawet nie zdążyła przerobić poprzedniego połowu. Tajemnicą poliszynela była „giełda” wśród kapitanów, który więcej wyciągnie. W biurze pewnie nie zależało na sprawdzeniu faktu, że połowy są wyższe niż możliwości przetwórcze jednostki. Innym natomiast tak. Sprawdzili, udokumentowali i skończyło się, jak się skończyło. O wniosku racjonalizatorskim o nazwie paprykarz szczeciński może już lepiej nie wspominać. O służbie ratowniczej SAR także. Do dziś nie jesteśmy w stanie spełnić standardów ochrony naszego wybrzeża. Pewną nadzieją był kontrakt na Caracale, ale wiadomo, kto go – bez żadnych konsekwencji – uwalił.
Historia Heweliusza ma wiele wspólnego z innymi tragediami lądowymi. Szybko blaknie i idzie w zapomnienie wraz ze zgaśnięciem fleszy aparatów i kamer. Historia rodzin ofiar jest mało atrakcyjna, aby tym się zainteresować. Całkiem niedawno zginęło w Jaworznie czterech górników. Media prześcigały się w relacjonowaniu tragedii. Co ustaliło dochodzenie? Jakie zalecenia wprowadzono, aby uniknąć podobnych wypadków w przyszłości? Jak pracodawca zabezpieczył przyszłość dzieci? Kto i jakie konsekwencje poniósł z powodu zaistnienia wypadku?
Ten temat nie jest już aktualny. Rozsądnych – twoim zdaniem – roszczeń, dochodź sobie sam – w ciszy. Zderzysz się przy okazji z potężnym walcem sowicie opłacanych prawników. Szkoda, bo czasami miło byłoby poczytać o pozytywnym, pełnym szacunku traktowaniu, niż o ciągnących się latami bataliach sądowych i niemocy jednostki.
Artur Nowacki
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Nie masz racji sprzedajny pisarczyku. Jednym z tych górników był mój kolega. Nie znasz prawdy a oczerniasz! Nazwał bym cię po imieniu ale publicznie nie wypada!
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.